Mariusz Czubaj – Kołysanka dla mordercy (recenzja)

Święto trupa za nami, ale na ReadFreaku na co dzień zajmujemy się książkami, w których ten ściele się gęsto, więc to najwyższy czas na kolejny update. „Kołysanka dla mordercy” Mariusza Czubaja zdecydowanie należy do takiej właśnie kategorii. Nie tak dawno temu zamieściłem na stronie recenzję wydawnictwa pt. „21:37” i trudno było mi ukryć pozytywne odczucia z nim związane. Tak naprawdę miałem ochotę ogłosić autora królem polskiej powieści kryminalnej, ale powstrzymałem się wiedząc, że jest zdecydowanie za wcześnie, by stawiać takie tezy. Niemniej jednak, miałem bardzo dobre przeczucia co do drugiego dzieła Mariusza Czubaja. Znajomość konwencji i literacka sprawność autora, ten sam bohater (profiler Rudolf Heinz), współczesna Warszawa w tle i seryjny morderca grasujący na jej terenie wydawały się gwarantować obcowanie z jedną z najlepszych książek, jakie zostały wydane w naszym kraju. Nie da się więc ukryć, że oczekiwania miałem wysokie. Z przykrością muszę jednak stwierdzić, że chociaż „Kołysanka…” to dzieło co najmniej przyzwoite, ja sam czuję się trochę zawiedziony.

Jakiś czas temu na łamach tego portalu zastanawiałem się, dlaczego akcja kryminalna prawie zawsze umieszczona jest podczas letnich gorących miesięcy. Książka Czubaja wyłamuje się z tej konwencji.  Mamy jesień 2008 roku, temperatury są niskie, a ja przywitałem takie rozwiązanie z entuzjazmem, wiedząc, że tym lepiej będę mógł wczuć się w przedstawiane wydarzenia. Nie spodziewałem się wszakże, że po jesieni, która nawiedziła nas w lipcu i sierpniu i wrześniowym lecie, w październiku zaatakuje nas zima, ale przynajmniej nie denerwował mnie fakt, że bohaterowie mają piękną pogodę, a ja tygodniami nie widzę słońca. Ekolodzy na pewno i tak powiedzą, że niskie temperatury to wynik efektu cieplarnianego, ale wcale mnie to nie zdziwi – to w końcu ci sami ludzie chcą, bym płacił kilka razy więcej za energooszczędne żarówki i potem tracił przy nich wzrok, a w domu miał kilka kubłów na śmieci i zamiast pisać tę recenzję, zastanawiał się, do którego z nich wrzucić kapsel od piwa. Wracając jednak do rzeczy – w te jesienne, chłodne dni roku pańskiego 2008 Warszawę nawiedza seryjny morderca. Na tapetę bierze sobie ludzi bezdomnych, którym wstrzykuje w serce benzynę i odcina dłonie. Policjanci nazywają go Doktorem Śmierć, co jest podstawowym błędem z punktu widzenia śledztwa i główny bohater powinien o tym dobrze wiedzieć (nie powinno się wszak mitologizować mordercy – zwykle robią to media), więc do akcji musi wkroczyć właśnie osławiony w całej Polsce profiler Rudolf Heinz.  Tak jak w przypadku książki pt. „21:37” na tym wątku akcja się nie kończy. W tle pojawia się znany już z poprzedniej powieści Inkwizytor (przebywający w szpitalu psychiatrycznym seryjny morderca, który kiedyś omal Heinza nie zabił) i pewien przesadnie ambitny dziennikarz żywiący niechęć do protagonisty dzieła, który przygotowuje dokument mający odmienić jego karierę. Wątki znów płynnie się przeplatają, ale w przeciwieństwie do „21:37”, te poboczne nie są specjalnie pociągające.

Nie to jest jednak największą wadą „Kołysanki dla mordercy”. W poprzednim dziele Czubaja akcja kryminalna przemyślana została w najdrobniejszych szczegółach i zbudowana wedle najwyższych światowych standardów. W drugiej książce z Rudolfem Heinzem wprowadzone przez autora rozwiązanie fabularne jest po prostu bez sensu. Kryminał zaczyna się bowiem od opisów działań mordercy. Narracja prowadzona jest z jego perspektywy, wiemy jak się do akcji przygotował, jakie emocje nim targają, a i motywacja do dokonania tego czynu jest łatwa do odkrycia. A nawet jeśli nie, to przynajmniej wiemy tyle, że do morderstwa popchnęło Doktora Śmierć nagromadzenie negatywnych uczuć związane z przykrościami, jakie spotkały go we wcześniejszych latach życia i nie ma to nic wspólnego z zemstą, czy tuszowaniem jakichkolwiek śladów. Tymczasem, lwia część śledztwa Rudolfa Heinza wiąże się z takimi właśnie wątkami. Policjant łączy śmierć kloszardów ze zgonem pewnego przedsiębiorcy, który być może był lata temu zamieszany w gwałt na pewnej imigrantce ze Wschodu. Jest to niewyobrażalny błąd z punktu widzenia kryminału. Rudolf Heinz przez większość książki dwoi się i troi, by połączyć te sprawy ze sobą, a czytelnik wie, że jest to ślepa uliczka. Oczywiście, cały czas liczyłem, że ma to sens i Mariusz Czubaj logicznie wszystko wyjaśni, sprawy te połączy i mocno mnie w końcówce zaskoczy. Z perspektywy całości wiem jednak, że nic takiego nie miało miejsca, a czytelnik na przestrzeni ponad 200 stron jest świadkiem błędów Heinza, które ten popełnia podczas dochodzenia. A wystarczyłoby przecież ten początkowy fragment usunąć i wszystko nabrałoby sensu. Bardzo często przecież w kryminałach prowadzi się czytelników fałszywymi tropami, by w końcówce zaskoczenie było tym większe. Warunek jest jeden – nie możemy wiedzieć, że jesteśmy wprowadzani w błąd, bo wtedy traci to sens.

Druga znacząca wada, o której tylko napomknąłem w przypadku recenzji „21:37”, a tutaj już zaczyna naprawdę denerwować, to sposób prowadzenia śledztwa przez głównego bohatera. Sam w sobie jest on postacią dobrze wykreowaną, która wzbudziła moją sympatię i jestem ciekaw jej dalszych losów. Z jednej strony mamy do czynienia ze stereotypowym gliną, który za dużo pije, zmaga się z nałogiem papierosowym, a jego życie osobiste nie nadaje się do opisania w czasopiśmie katolickim (no chyba że pod nagłówkiem „szatan mnie opętał”), z drugiej – obdarzony został cechami cobenowskiego Myrona (ćwiczy sztuki walki, ma oryginalnego kolegę-mentora w tym zakresie, który zawsze mu pomaga i choć może nie jest psychopatą, to na pewno normalnością nie grzeszy itp.), z trzeciej – prawdopodobnie tkwi w nim trochę z samego autora – lubi klasycznego rocka, nie cierpi piłki nożnej itd..  Jest on jednak profilerem, czyli gościem, który zajmuje się budowaniem profili psychologicznych morderców i innych osobistości, których nie mamy raczej ochoty spotkać idąc samemu przez park o 2 w nocy. Komisarz ukończył staż w Quantico, na półkach w jego mieszkaniu leżą klasyczne pozycje z tej dziedziny i jest znany ze swych sukcesów wśród policjantów w całej Polsce. Nie miałbym tutaj najmniejszych zarzutów, gdyby nie fakt, że Rudolf Heinz na przestrzeni obu dzieł nie zbudował nawet pół profilu psychologicznego. Protagonista prowadzi śledztwo jak każdy inny policjant i zupełnie nie korzysta z wiedzy, którą powinien był zdobyć. A przecież na podstawie dokonanych morderstw można o zabójcy wiele powiedzieć. Chociażby tyle, że ma doświadczenie medyczne, dużo wolnego czasu, jest dokładny, ale tylko do momentu, w którym daje się ponieść emocjom, wiedzie prawdopodobnie życie samotnika, wstrzyknięcie benzyny w serce i obcięcie dłoni jest zbyt znaczące i skomplikowane, by mogło chodzić o zemstę i tuszowanie spraw (łatwiej w końcu rozłupać głowę młotkiem), a kontakt, jaki nawiązuje z policją, czy podrzucanie dowodów świadczą o tym, że pragnie się dowartościować i chce, żeby było o nim głośno. Gdyby Rudolf Heinz skorzystał ze swoich umiejętności i zbudował taki profil, wiedziałby, że jego hipoteza jest błędna i zupełnie nie ma sensu za nią podążać. Przykro mi to stwierdzić, ale ja zostałem lepszym profilerem już po obejrzeniu 3 odcinków „Criminal Minds”.

Wydaje się, że Mariusz Czubaj (może nawet podświadomie) zdaje sobie sprawę z tej niedoskonałości głównego bohatera. Niech świadczy o tym fakt, że w usta jednej policjantki, której rozumowanie ma nota bene dużo więcej sensu, wkłada wyrażenie w stylu „ten profiler od siedmiu boleści”. Czytelnik odnosi tutaj podobne wrażenie. Dodatkową bardzo denerwującą manierą Heinza jest to, że cały czas coś mu chodzi po głowie, ale nie wie co. Pomijając już fakt, że bezsensowne wydaje się samo wspominanie o tym, to uczucie tego typu jest takie jakieś… mało ludzkie. Czy ktoś z was go doświadczył? Z reguły albo o czymś myślimy, albo nie – nie ma tutaj wariantów pośrednich. Zdarza mi się co prawda, że wyjdzie mi z głowy myśl o tym, że mam kupić papier toaletowy, ale nie o to tutaj przecież chodzi.

No dobra, trochę się po „Kołysance dla mordercy” przejechałem. Mam jednak świadomość, że Mariusz Czubaj jako Polak ma szansę tutaj trafić i moje wypociny przeczytać, a co za tym idzie w przyszłości skorzystać z powyższych wskazówek. Choć ironia w moich rozważaniach się pojawiła, nie należy jej rozpatrywać w kontekście sarkazmu, lecz po prostu środka retorycznego, który ma urozmaicić konstruktywną krytykę. Pewne jest, że rozwiązanie fabularne polegające na opisaniu pierwszego morderstwa z punktu widzenia samego zabójcy jest zupełnie pozbawione sensu, a Rudolf Heinz w kolejnej powieści powinien szybciej zacząć łączyć myśli i wreszcie zbudować jakiś profil psychologiczny. Nie zmienia to jednak faktu, że Mariusz Czubaj jest naprawdę dobrym pisarzem. Język ma lekki, książkę mimo niedoskonałości czytało się przyjemnie, bez wątpienia zna się na literaturze kryminalnej, jest błyskotliwy i potrafi kreować ciekawe postacie. Sam Rudolf Heinz, mimo swoich niedoskonałości, wzbudził we mnie dużą sympatię i chcę wiedzieć, co jeszcze się w jego życiu wydarzy. Potencjał jednak można było wykorzystać lepiej. „Kołysanka dla mordercy” ostudziła więc trochę mój entuzjazm skierowany w stronę Mariusza Czubaja, ale na pewno kolejne jego dzieła przeczytam. Tak jak wspominałem, mimo wszystkich wad książka ta jest co najmniej przyzwoita, a biorąc pod uwagę wcześniejsze dokonania autora, jest on jedną z najważniejszych postaci na polskiej scenie – jakkolwiek dwuznacznie by to nie brzmiało – kryminalnej.

VN:F [1.9.22_1171]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *