Tess Gerritsen – Mumia (recenzja)

Tess Gerritsen to bardzo ciekawa postać – jej nazwisko brzmi skandynawsko, korzenie ma chińskie, a pisze po angielsku. Co w tym wszystkim jednak najważniejsze – jest świetną autorką trzymających w napięciu kryminałów. Z jej twórczością zetknąłem się jak na razie dwukrotnie i – ho ho, co to nie ja – obie te książki przeczytałem w oryginale. Nie było w tym większego zamysłu oprócz tego, że chciałem się pochwalić w Internecie naszym pięciu czytelnikom (mamo pozdrawiam!), jaki to ze mnie fajny gość, co zna obcy język. Dziurą w tym planie jest fakt, że do pierwszej z książek sięgnąłem na długo przed powstaniem naszego bloga, ale na pewno da się to jakoś logicznie wytłumaczyć… Jakby nie było, przygodę z prozą Tess Gerritsen rozpocząłem od dzieła pt. „Surgeon”, które jak się okazuje, zostało przetłumaczone na język polski i w naszym wydaniu tytuł ten brzmi – SZOK – „Chirurg”. Biorąc pod uwagę zdolności rodzimych tłumaczy tytułów filmów, spodziewałem się czegoś bardziej w stylu „Zmutowany skalpel przypuszcza atak 2”, a tutaj tak literalnie… No ale dobra, nie kino jest domeną tego portalu, a recenzje książek, więc skoro wiemy już, że taki ze mnie zdolny lingwistycznie chłopak, warto przejść do meritum.

W przypadku książki „Keeping the Dead” autorzy tłumaczenia, czego właśnie dowiedziałem się z Wikipedii, byli bardziej kreatywni. Polski tytuł to „Mumia” i jest to o tyle fortunne, że jakieś „trzymanie trupa” brzmiałoby niezbyt zachęcająco i nie do końca oddawałoby to, co autorka miała na myśli. Jak wiadomo, każde szanujące się słowo w języku angielskim ma przynajmniej 76 znaczeń, więc i w tym przypadku nie sposób oddać  za pomocą kilku rodzimych wyrazów dokładnego sensu. Jeśli obgryzacie teraz paznokcie w napięciu, zastanawiając się, czy tytułowa mumia w książce się chociaż pojawia, to już śpieszę z odpowiedzią – owszem, jest zalążkiem całej intrygi. Gdzieś tam sobie bowiem bidula leżała w zakamarkach muzeum w Boston od niepamiętnych lat (a przynajmniej tak początkowo sądzą bohaterowie) i nagle odnaleziona stała się wielką sensacją. W błysku reflektorów postanowiono ją prześwietlić w szpitalu, a wszystkiemu towarzyszy znana z innych powieści Gerritsen patolog Maura Isles. Podczas wykonywania tej czynności wszyscy zamierają w przerażeniu, gdyż odkrywają, że w ciele zmumifikowanej osoby tkwi kula z broni palnej. Bohaterowie słusznie zakładają, że to mało prawdopodobne, by tysiące lat temu Egipcjanie popierdzielali z shotgunami, więc wzywają policję i do akcji wchodzi detektyw Jane Rizzoli. Przyznacie, że niezły to początek, a napięcie wzorem mistrzów w dalszej części zaczyna rosnąć.

Dodajmy bowiem, że nie jest to jedyny trup, a całe zamieszanie wydaje się prowadzić do pracownicy muzeum – młodej i pięknej Josephine. Od początku wiemy, że coś jest z nią nie tak, że od czegoś ucieka, a tajemniczych wiadomości nie zostawia jej cichy wielbiciel, a nawet jeśli, to raczej z gatunku tych, którzy później ją poćwiartują na kawałki i zrobią jeszcze kilka innych brzydkich rzeczy. Narracja „Keeping The Dead” toczy się więc wokół trzech postaci. Pierwszą z nich jest właśnie wspomniana Josephine – po wydarzeniach, które ją spotykają na początku książki (a wierzcie mi, mumia to tylko przedsmak) daje nogę za pas i próbuje ochronić się na własną rękę. Niezbyt to logiczne, no ale w sumie kto z nas ufa policji? Druga bohaterka to patolog Maura Isles, której w książce jest zdecydowanie najmniej i, mam wrażenie, jakoś specjalnie dużo do akcji nie wnosi. Trzecią osobą, której poczynania regularnie śledzimy, jest pani detektyw Jane Rizzoli. Od czasu do czasu towarzyszy jej partner o nazwisku Frost, przeżywający na przestrzeni powieści ciężkie chwile, bo żona-suka daje mu się we znaki. Zanim posądzicie mnie o szowinizm dodam, że określenie drogiej małżonki detektywa nie jest moje i pada na przestrzeni powieści bodajże z ust pani Rizzoli. Anyway, losy wszystkich postaci splatają się ze sobą i nie jest to specjalnie zaskakujące, bo wszyscy uwiązani są w tę samą sprawę. Książka zaskoczyć jednak potrafi, a żeby ją dobrze ocenić, muszę odwołać się do przebiegu akcji. Nie zdradzę oczywiście końcówki, ale jeśli zamierzacie „Keeping the Dead” przeczytać i nie chcecie dowiedzieć się za dużo, proponuję ominąć następny akapit.

No dobra, zdaję sobie sprawę, że książka jest na tyle ciekawa, że nawet jej recenzja trzyma w napięciu, więc większość z Was olała mój apel, ale jakby co, to ostrzegałem… Ja sam nie cierpię, gdy ktoś mi mówi, że zakończenie jest zaskakujące. Wiem wtedy na 50 stron przed końcem, że jestem prowadzony fałszywym tropem; gdy przychodzi ostateczny zwrot akcji, ja się go spodziewam, a miesiące pracy autora nad powieścią idą na marne. Niemniej jednak, w tym przypadku po prostu muszę pochwalić Tess Gerritsen za poprowadzenie fabuły kryminalnej. Po początkowym wstrząsie w postaci zmumifikowanego trupa, akcja dopiero zaczyna się rozkręcać. Szybko odkrywane są dwa kolejne i wszystko wskazuje na to, że przed śmiercią nie miały łatwego życia. Josephine ucieka, a detektyw Rizzoli z partnerem próbują sprawę rozwikłać. Cały czas dowiadujemy się nowych rzeczy i gdzieś w dwóch trzecich powieści (ostatnia szansa, żeby się wycofać) praktycznie wiemy już wszystko na temat prawdopodobnego przebiegu zdarzeń i mamy murowanego podejrzanego. Gdyby książkę tę napisał Coben, miałbym pewność, że całość zostanie jeszcze odwrócona do góry nogami. W przypadku Tess Gerritsen spodziewałem się raczej, że ostatnia część powieści po prostu pokaże pościg za mordercą (a i tak bym ją chwalił) i wyjaśni ostatnie nieścisłości. Tymczasem jednak, pod koniec książki autorka funduje nam zwrot akcji, a po nim, na dosłownie ostatniej prostej, odwraca wszystko jeszcze raz. Wieść niesie, że nawet wspomniany Harlan Coben podczas czytania obgryzał paznokcie, ale to głównie dlatego, że zaczął bać się konkurencji.

Nigdy jeszcze w niedługiej historii tego bloga nie skupiłem się tak na samej fabule, ale tutaj po prostu musiałem autorkę pochwalić, gdyż pod tym kątem stworzyła dzieło niesamowite. I tylko żałuję, że czas na czytanie miałem głównie wieczorami, kiedy to byłem z reguły zmęczony i nie mogłem chłonąć powieści tak, jak na to zasługuje. Rozpisałem się jak zwykle nieprzyzwoicie, więc żeby nie przedłużać, to jeszcze szybko poruszę dwa tylko aspekty. Pierwszy z nich to język, który dzięki bogu nie był zbyt skomplikowany i mogłem spokojnie przebrnąć przez ponad 400 stron po angielsku. Tess Gerritsen nazywa rzeczy po imieniu, w narracji nie zajmuje się zbędnymi pierdołami, potrafi stopniować napięcie, a i od czasu do czasu wplecie w dialogi trochę humoru. Druga kwestia natomiast to bohaterowie i tutaj mam do pani pewien zarzut. Bohaterki kilku jej powieści – Jane Rizzoli i Maura Isles są takie trochę… niemrawe… Serio – niespecjalnie się od siebie odróżniają, a i kwestie dotyczące życia prywatnego, które zwykle świetnie urozmaicają akcję kryminalną, tutaj raczej schodzą na siódmy plan. Jedna z nich jest bodajże singielką, duga umawia się z księdzem i choć na papierze (czy tam ekranie) wygląda to ciekawie, w rzeczywistości jest raczej niezbyt pociągającym aspektem całości. Znamienna wydaje się tutaj moja niepewność i słowo „bodajże”. Nigdy w życiu nie miałbym problemu w odróżnieniu cobenowskich Wina i Myrona, a w tym przypadku nie jestem w stanie nawet nic ciekawego o bohaterkach napisać. Warto by ten aspekt w przyszłości poprawić.

No dobra, napisałem to tak, jakby Tess Gerritsen zamiast pisania kolejnych książek, które sprzedają się na całym świecie, miała słuchać wskazówek recenzenta cierpiącego na przerost ambicji, pochodzącego z kraju, w którym po raz kolejny PiS ma szansę na zwycięstwo w wyborach, a ludzie znów wierzą w przemianę Jarusia. Mam szczerą nadzieję, że w odpowiednim czasie dokonacie właściwego wyboru, a zamiast narzekać na rząd, wolicie położyć się w łóżku z dobrą książką. Ja sam bardzo miło wspominam nasze wspólne wieczory (sorry, kochanie) i z pewnością jeszcze to kiedyś powtórzę. Pani Gerritsen została bowiem wpisana na moją listę autorów, z których twórczością muszę się szerzej zapoznać. Jest ona również pierwszą osobą, która pojawiła się na naszym portalu dwukrotnie. Następny będzie z pewnością Czubaj, a Wam przed kolejnym update’em strony serdecznie polecam zapoznanie się z „Mumią” vel „Keeping the Dead”.

VN:F [1.9.22_1171]
Rating: 10.0/10 (1 vote cast)
Tess Gerritsen – Mumia (recenzja), 10.0 out of 10 based on 1 rating

2 Responses to Tess Gerritsen – Mumia (recenzja)

  1. Nacia pisze:

    Przeczytałam tę i wszystkie inne książki T. Gerritsen i muszę przyznać, że te antropologiczne wątki były w pewnych momentach odrobinę przytłaczające. Przeczytajcie koniecznie „Ogród kości” tejże autorki. Nastroicie się na nią bardziej;)

    VA:F [1.9.22_1171]
    Rating: 0.0/5 (0 votes cast)
  2. dominikanna pisze:

    Witam
    Przeczytalam wszystkie ksiazki z Jane Rizzoli i Maura Isles w rolach glownych i musze przyznac ze czekam te pare miesiecy na wydanie kolejnej a nastepnie pochlania mnie czytanie i po jednym wieczorze mam ja z glowy. Kris orginalna recenzja, brawo, jednak zeby oceniec charakter wystepujacych tam bohaterek musisz przeczytac wszystkie i najlepiej w kolejnosci napisanej przez Tess. Pozdrawiam 🙂

    VA:F [1.9.22_1171]
    Rating: 0.0/5 (0 votes cast)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *