Tess Gerritsen – „Dolina umarłych” (recenzja)

Po przeczytaniu recenzowanej tutaj „Mumii” wiedziałem, że tylko kwestią czasu będzie, kiedy to zasiądę do kolejnego dzieła Tess Gerritsen. Z twórczością tejże pisarki zetknąłem się jak na razie dwukrotnie i za każdym razem byłem bliski zachwytu. Największą zaletą jej książek nie są bohaterowie, bo do tych miałem zawsze zastrzeżenia, a i będę miał je tym razem, ani lekki język, bo ten jest domeną przecież wielu autorów powieści kryminalnych, lecz misternie skonstruowane, niebanalne intrygi, które trzymają w napięciu i zaskakują licznymi zwrotami akcji. By wspomnieć jeszcze raz opisywaną tu wcześniej powieść tej autorki – w zakamarkach bostońskiego muzeum odnaleziono tytułową mumię, a podczas rutynowej autopsji w ciele zmumifikowanej osoby zauważono kulę z broni palnej. Czy trzeba więcej argumentów, by przekonać Was, że książki Tess Gerritsen wyróżniają się na tle milionów pozostałych kryminałów, które jak mam ostatnio wrażenie, coraz częściej są niemal o tym samym? Z intrygą w dziełach tej autorki chińskiego pochodzenia jest jak z podaniem ręki na rozmowie kwalifikacyjnej. Ponoć to wtedy dostaje się pracę, a później trzeba się tylko obronić. U Tess samo zapoznanie się ze streszczeniem intrygi zawartym na końcu książki sprawia, że mamy ochotę wystawić całości najwyższą notę. Przeczytanie całego dzieła natomiast tylko powiększa entuzjazm odbiorcy. W przypadku „Dolny umarłych” niestety sytuacja wygląda zgoła inaczej. Nie tylko dlatego, że jest to książka mocno średnia, ale również ze względu na opis wydawnictwa, który czytelników po prostu wprowadza w błąd. To chyba zresztą zbyt eufemistyczne określenie, gdyż osobiście czuję się wręcz oszukany.

Spokojnie, spokojnie, nie będę się tu znęcał nad polskim wydawcą powieści Tess Gerritsen. Tak już się złożyło, że dzieła tej pisarki czytałem dotąd w oryginale i podobnie było w przypadku „Doliny Umarłych”. Opisy po polsku, które znalazłem w internecie, mniej więcej oddają to, o co chodzi w recenzowanym kryminale. Otóż bohaterka serii powieści Gerritsen – Maura Isles – spotyka podczas konferencji patologów w Wyoming kolegę bodaj ze studiów. Jako że niczym niestabilna emocjonalnie gimnazjalistka przeżywa swój związek z facetem (później rozwinę ten wątek), postanawia udowodnić coś sobie oraz całemu światu i nie informując kogokolwiek bliskiego rusza  na wycieczkę w góry. Oprócz kolegi w wyprawie udział biorą jego rozwydrzona córka i dość ekscentryczna para znajomych. Pech chce, że dochodzi akurat do śnieżycy, samochód wypada z drogi i bohaterowie lądują pozostawieni sami sobie w opuszczonej osadzie, która znajduje się, jak to mówią Amerykanie „in the middle of nowhere”. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że na stołach wewnątrz domów znajduje się tam pozamarzane jedzenie, w garażach samochody, na schodach w którymś z identycznych budynków krew, a w śniegu zwłoki psa. Jeśli czujecie w tym momencie przyjemne ciarki na plecach i macie ochotę sięgnąć po „Dolinę umarłych”, wiedzcie, że ja odczuwałem to samo. Zwłaszcza że (i tu dochodzę do sedna) opis na amerykańskim wydaniu dobitnie mi zasugerował, że będziemy mieć do czynienia z zabójcą, który na tym odludziu zacznie rozprawiać się z grupą turystów. Bez zdradzania więcej niż 1/3 książki mogę jednak spokojnie napisać – niestety nic z tego.

W ostatnim czasie recenzowałem entuzjastycznie książki polskich pisarzy – Pawła Pollaka i Marcina Ciszewskiego, które były niezmiernie ciekawe, a i oprócz tego zachwycały wieloma innymi aspektami. Początkowe fragmenty „Doliny umarłych” uświadomiły mi jednak, że czegoś im brakowało  (co oczywiście nie umniejsza ich wartości – to po prostu inny typ pisarstwa), a mianowicie Napięcia. Nie mówię tu jednak o tym, że śledzimy z zainteresowaniem rozwój akcji i jesteśmy ciekawi losów bohaterów. Chodzi mi o Napięcie przez duże N, które sprawia, że z żalem odkładasz w środku nocy książkę na półkę i to tylko dlatego, że zamykają Ci się oczy, a potem i tak nie możesz zasnąć. To właśnie dała mi Tess Gerritsen, ale niestety tylko przez jakieś kilkadziesiąt stron. Bohaterowie trafili do tego odludzia bez większych szans na wydostanie się, jeden z nich został poważnie zraniony i nie wiadomo, czy postać, którą widział za oknem to wynik gorączki, czy faktycznie ktoś ich obserwuje, a pikanterii wszystkiemu dodaje obecność wygłodniałych zapewne wilków. Zwrócę jeszcze raz uwagę na miejsce akcji. Mamy do czynienia z wioską na odludziu, której wszyscy mieszkańcy zapadli się pod ziemię, zostawiwszy zwierzęta na śmierć oraz przygotowane chwilę wcześniej jedzenie, a także identycznymi domami, w których wisi ten sam plakat dziwnie wyglądającego człowieka. Można więc powiedzieć, że jest to hołd dla klasyki kryminału – zamknięta przestrzeń, określona liczba bohaterów i coś niepokojącego w tle – tu jednak całość zyskuje dodatkowego wymiaru za sprawą umiejętnie nakreślonego, przerażającego odludzia. Tess Gerritsen na początkowym etapie sprawiła, że naprawdę po lekturze nie mogłem zasnąć. W moim przypadku polega to co prawda na przewracaniu się z boku na bok przez jakieś 15 minut, ale fakt ten jest mimo wszystko znamienny. Po wszystkich czytanych w ostatnim czasie książkach zasypiałem w końcu od razu.

No i właśnie, po 100-150 stronach nadchodzi moment, gdy nie tylko bardzo dużo się wyjaśnia, ale napięcie spada, jeśli nie do zera, to przynajmniej o trzy czwarte. Być może, gdyby nie ów początek, który był dla mnie jak narkotyk zapewniający wysoką dawkę niecodziennych odczuć (w tym przypadku adrenaliny), a potem został mi zabrany, byłbym do owego dzieła nastawiony ciut entuzjastyczniej. Tymczasem czuję się oszukany i to nie tylko przez amerykańskie wydawnictwo i opis na końcu książki, ale również samą Tess Gerritsen. Kryminał wedle klasycznych reguł wyznaczonych przez pewnego reżysera, ma się zaczynać od trzęsienia ziemi, by potem napięcie rosło. Jestem jednak skłonny chwalić książkę, w której trzęsienie ziemi nastąpi pod sam koniec, a nawet taką, gdzie mamy do czynienia z lżejszymi wstrząsami na całej rozciągłości. Nie może być jednak tak, że najpierw wszystko wali mi się na głowę i zniszczone zostaje pół miasta, a potem przez 2/3 książki ziemia ledwo drży. „Dolinę umarłych” czytałem już w pewnym momencie byle tylko skończyć i wrzucić rzetelny oraz wyczerpujący update na naszego bloga. Zakończenie jest również dalekie od takiego, które można by nazwać satysfakcjonującym. Samo w sobie ma co prawda sens, lecz oparte jest na bezsensownych i irracjonalnych działaniach bohaterów. Nie będę się wdawał w szczegóły, gdyż nie chcę za dużo zdradzać (może mimo wszystko ktoś do tej książki sięgnie), więc tradycyjnie – jeśli macie ochotę podyskutować na ten temat, odsyłam do naszego adresu mail.

Jako rzetelny recenzent powinienem wspomnieć o lekkim języku, ale w tym aspekcie tak naprawdę wszystko powiedziałem już wcześniej. Tess Gerritsen pisać potrafi i dzięki bogu nawet jak napięcia już nie ma, książkę pochłania się bardzo szybko. Bez problemu więc jej powieści może przeczytać w oryginale gość, który przez długie lata i za grubą kasę uczył się do CAE, by wreszcie będąc na tym poziomie nigdy do egzaminu nie podejść. Takie życie, co zrobić. O ile więc do warstwy językowej przyczepić się specjalnie nie mogę (choć tak naprawdę mam wrażenie, ze dialogi u tej autorki bywały już bardziej błyskotliwe), tak znów będę miał zarzut związany z kreacją głównych bohaterek. Jedna z czytelniczek napisała w komentarzu do „Mumii”, że by dobrze ocenić ten aspekt, należałoby zapoznać się z wszystkimi dziełami o patolog Maurze Isles i detektyw Jane Rizzoli i na pewno miała dużo racji. Podobnie sytuacja wygląda w serialach. Nawet najlepsza produkcja telewizyjna może się wydać mocno przeciętna, jeśli wyrwiemy z kontekstu dwunasty odcinek czwartej serii, nie będziemy znać ogólnej konwencji, czy rozumieć inside joke’ów. W literaturze, jak i w telewizji, najważniejsze jest zżycie z bohaterami. Gdy już ich pokochamy, jesteśmy w stanie wiele im wybaczyć. Nie zmienia to jednak faktu, że po przeczytaniu trzeciej powieści z tymi bohaterkami powinienem zacząć odczuwać chociaż przebłyski sympatii skierowane w ich stronę. Tymczasem jednak nie jestem w stanie się do nich przekonać. Jane Rizzoli jak była niemrawa, tak jest nadal, a Maura denerwowała mnie tylko swoimi emorozterkami miłosnymi. Kobieto – miałem ochotę jej powiedzieć – umawiasz się z księdzem i dobrze wiedziałaś, jakie ma to konsekwencje. Dlaczego więc zamiast czerpać ekscytację z tego zakazanego owocu przeżywasz udręki niczym nastoletnia fanka Jutina Biebera? Masz w końcu ponad 40 lat – czy nie jesteś już zbyt dojrzała na mizdżenie się w miejscach publicznych i mówienie sobie słitaśnych słówek przez telefon? Naprawdę miałem wrażenie, że mimo o wiele młodszego wieku mógłbym Maurę Isles wiele nauczyć na temat związku dwojga dorosłych ludzi.

Nie skreślam oczywiście Tess Gerritsen. „Chirurg” i „Mumia” to wydawnictwa rewelacyjne, więc bez sensu byłoby poddawać się po jednym potknięciu. Wydawało mi się jednak, że na wysoki poziom jej książek zawsze mogę liczyć i nic dziwnego, ze czuje się zawiedziony, zwłaszcza że nie wiem teraz, czy następna jej powieść, po którą sięgnę, również mnie nie rozczaruje. Co gorsze – ta Amerykanka chińskiego pochodzenia zabawiła się w dilera i zaaplikowała mi próbkę narkotyku w postaci napięcia, jakiego dawno nie doświadczyłem przy obcowaniu z literaturą. Gdy jednak potrzebowałem kolejnej działki, nigdzie nie mogłem już jej dostać. Jestem więc w chwili obecnej na przymusowym odwyku i tak naprawdę nie wiem, gdzie szukać zaspokojenia. Jeśli macie jakieś pomysły, zapraszam do zamieszczania komentarzy. Co do samej „Doliny umarłych” to raczej odradzam. Są lepsze dzieła, od których warto zacząć przygodę z prozą Tess Gerritsen, a i fani mogą sobie spokojnie tę książkę podarować.

VN:F [1.9.22_1171]
Rating: 4.0/10 (1 vote cast)
Tess Gerritsen – „Dolina umarłych” (recenzja), 4.0 out of 10 based on 1 rating

5 Responses to Tess Gerritsen – „Dolina umarłych” (recenzja)

  1. […] sprawi, że głód adrenaliny wywołany czytaną wcześniej „Doliną Umarłych” (szczegóły tutaj) szybko zostanie zaspokojony. Tymczasem zamiast tego otrzymałem lekką książeczkę kryminalną, […]

  2. cialo pisze:

    mi znow spodobalo sie bardzo „CIAŁO” i szczerze polecam ^^

    VA:F [1.9.22_1171]
    Rating: 0.0/5 (0 votes cast)
  3. marta pisze:

    ja zaczytałam się namiętnie w skalpel i chirurga, uważam, że są najlepsze

    VA:F [1.9.22_1171]
    Rating: 0.0/5 (0 votes cast)
  4. Anna Kołodyńska pisze:

    Moim numerem jeden jest „Grzesznik”. Pozostałe książki Gerritsen już znacznie słabsze. „Milcząca dziewczyna” – wielkie nieporozumienie.

    VA:F [1.9.22_1171]
    Rating: 0.0/5 (0 votes cast)
  5. Bardzo chcialbym w koncu przeczytac jakas powiesc tej autorki

    Pozdrawiam!

    VA:F [1.9.22_1171]
    Rating: 0.0/5 (0 votes cast)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *