Dmitry Glukhovsky – Metro 2033 (recenzja)
Od czasu napisania ostatniego readfreakowego artykułu miałem przyjemność (czasem autentyczną, czasem wątpliwą) przeczytania kilku kolejnych książek będących z reguły pokaźnych rozmiarów cegłami, więc to najwyższy czas, by zacząć nadrabiać zaległości recenzenckie. W idealnym świecie starczyłoby mi czasu i zapału do opisania każdej z nich, lecz na razie – biorąc siły na zamiary – zacznę od skomentowania lektury najnowszej, a główną motywacją nie jest w tym przypadku bynajmniej lenistwo umysłowe objawiające się chęcią niewysilania pamięci, a po prostu fakt, że „Metro 2033” zrobiło na mnie spore wrażenie i mam nadzieję wnieść kilka ciekawych spostrzeżeń do dyskusji na temat tego tytułu. Plan to jak zwykle ambitny i być może z góry skazany na porażkę – wszak w charakterystyczny dla siebie sposób nie przeczytałem żadnej recenzji owego dzieła (wiecie, że przed napisaniem swojego tekstu, nie lubię się sugerować opiniami innych) i tak naprawdę nie wiem, co na jego temat powiedziano… Spróbujmy jednak. Nie ulega bowiem wątpliwości, że „Metro 2033” to wysokiej klasy horror, którego autor wykazał się nie lada wyobraźnią i wykreował mroczny, przepełniony grozą oraz na swój sposób fascynujący świat, lecz w ogólnym rozrachunku nie udało mu się uniknąć kilku mniej lub bardziej poważnych niedociągnięć. Po kolei jednak.
Światy postapokaliptyczne mają w sobie jakąś przewrotnie pociągającą magię i od lat ich kreowaniem zajmują się zarówno pisarze, jak i twórcy filmów czy seriali, choć ci ostatni z reguły raczej interpretują za pomocą obrazu opowiadania, powieści, czy – jak w przypadku „The Walking Dead” – komiksy, rzadziej decydując się na tworzenie zupełnie nowych historii. Dziwię się tym samym, że na duży (bądź mały) ekran nie przeniesiono jeszcze „Metra”, bo aż prosi się o dokonanie adaptacji, a od premiery minęła już przecież prawie dekada. Natrafiłem co prawda gdzieś na newsa, jakoby Hollywood kupiło prawa do powieści, niemniej jednak nic więcej na ten temat mi nie wiadomo. Z drugiej strony – zgodnie z prawami rządzącymi wszechświatem – książka prawie zawsze jest lepsza, więc może to i lepiej, że nikt nie próbuje na razie burzyć wyobrażeń czytelników, które to nota bene powstawały zapewne nie bez wysiłku umysłowego, zwłaszcza wśród osób, które – jak autor tego tekstu – nigdy jeszcze nie miały okazji zobaczyć metra moskiewskiego na własne oczy. Dmitry Glukhovsky pomysł miał prosty acz genialny – zmieszał niekoniecznie przecież nierealną wizję świata zniszczonego globalną wojną atomową z niepokojącą i tajemniczą atmosferą tuneli metra, której odczuwanie jest prawdopodobnie zakorzenione gdzieś w naszej nieświadomości zbiorowej. Od samej idei do jej realizacji droga jednak daleka i potknięć mogło zdarzyć się co niemiara. Na szczęście wspomniane już niedociągnięcia w ogólnym rozrachunku nie psują odbioru całości. Może z jednym wyjątkiem, ale o tym za chwilę.
Dmitry Glukhovsky przede wszystkim wie, jak budować napięcie, a do osiągnięcia swojego celu wykorzystuje kilka tricków, z których najważniejszym jest sam sposób prowadzenia narracji i wciągania czytelnika w mroczny świat moskiewskiego metra. Autor nie zaprząta sobie głowy opowiadaniem tego, jak doszło do sytuacji, w której ludzie musieli stworzyć namiastki normalnego życia pod ziemią. Do świata Metra wchodzimy niemal in medias res, kiedy to pełniący wartę na stacji WOGN protagonista Artem dostaje rozkaz sprawdzenia źródła hałasu w tunelu, by niedługo potem zgarnąć opieprz, że zamiast strzelać zaraz po braku odpowiedzi na komendę „hasło!”, grzecznie czeka na rozwój sytuacji. Niebezpieczeństwa chwilowo nie ma, więc bohater oraz pozostali pełniący wartę kompani zaczynają opowiadać sobie plotki o Metrze. I tak też wygląda pierwsze kilkadziesiąt stron. Artem – czy to na warcie, czy potem na stacji, czy wreszcie na początku swojej wędrówki – przede wszystkim rozmawia z ludźmi. Nasza wiedza o Metrze budowana jest zatem nie za sprawą wszechwiedzącego narratora rzucającego faktami bardziej suchymi niż żarty prowadzących poranek w Rock Radiu, a – co proste acz genialne – plotek przekazywanych przez bohaterów z ust do ust. Opowieści to mniej lub bardziej niesamowite i w ostatecznym rozrachunku – choć czytelnik zaczyna mieć pewne pojęcie o miejscu akcji – tak naprawdę nie wiadomo, w co konkretnie powinniśmy wierzyć. Podobnie zresztą sytuacja wygląda na przestrzeni całej powieści. Tak naprawdę nigdzie (oprócz okładki) nie zostało powiedziane wprost, że mamy do czynienia z rzeczywistością po wojnie atomowej. Owszem, wydaje się to oczywiste, gdyż wiemy, że świat zewnętrzny jest zniszczony, napromieniowany i zmutowany. Kto jednak rozpoczął konflikt atomowy? Jaka była jego przyczyna? Ile trwał? Czy któraś część świata ocalała? Nic nam na ten temat nie wiadomo, a narrator tylko opisuje wydarzenia, wie dokładnie tyle, ile czytelnik i nie pali się do interpretowania faktów. Co więcej – jak wspomniałem, na początku nie otrzymujemy nawet jakichkolwiek pewnych informacji o samym Metrze. Plotka goni plotkę, a poczucie niepokoju narasta. O świecie na zewnątrz również wiemy tylko tyle, ile Artem dowie się od swoich rozmówców, a także (mini-spoiler-alert) podczas osobistego pobytu poza metrem (koniec spoilera). Wszystko to potęguje tylko atmosferę grozy i niepewności, a pewne pytania do końca pozostają bez odpowiedzi.
WOGN co pewien czas atakują „Czarni” (kilka złośliwych żartów ciśnie się na język, ale przemilczę…), których osobiście wyobrażałem sobie jako połączenie obcego z zombie, będący realnym zagrożeniem nie tylko dla jednej stacji, ale i losów całego Metra. Artem – młody mężczyzna po dwudziestce – otrzymuje zadanie – musi przedostać się do oddalonej, na poły legendarnej stacji Polis i przekazać informację na temat zaistniałego stanu rzeczy. Niebezpieczeństwa natomiast czyhają na każdym kroku. Dziwne szumy w tunelach powodujące utratę zmysłów, faszyści tworzący własne enklawy i reguły gry, zamieszki na stacjach, towarzyszące na każdym kroku niebezpieczeństwo spotkania zmutowanych form życia – to tylko wierzchołek góry lodowej. W świecie Metra nie zostały jasno nakreślone ramy prawdopodobieństwa – czytelnik spodziewać się może wszystkiego, a na brak napięcia z reguły narzekać nie sposób.
No właśnie – z reguły. „Metro 2033” to cegła o objętości ponad 600 stron, więc równego poziomu autorowi nie udało się utrzymać. Nie mówię tutaj wszak o częstych retardacjach, których wprowadzenie było jak najbardziej celowe i aspekt ten będzie jeszcze okazja rozważyć. Całość bowiem – jak wspomniałem – rusza z kopyta, a czytelnik początkowo łapczywie połyka każdą kolejną stronę, lecz na pewnym etapie tempo słabnie, a wędrówka Artema zaczyna lekko przynudzać. Jest to na szczęście tylko chwilowe załamanie formy, a punkt kulminacyjny w postaci (mini-spoiler-alert-again) wyjścia Artema i spółki na powierzchnię (z akcją w bibliotece na czele) oraz późniejszych przygód z dość osobliwymi mieszkańcami Metra (koniec spoilera) rekompensuje z nawiązką wszelkie wcześniejsze niedociągnięcia. 600 stron to naprawdę dużo i w generalnym rozrachunku stwierdzić trzeba jednoznacznie – wyobraźnia autora nie zawiodła.
Wspomniałem o retardacjach i warto ten wątek odrobinę rozwinąć. Dmitry Glukhovsky straszy i niepokoi, a jednocześnie wie dobrze, że by docenić ten stan ducha, nie można z jego wywoływaniem przeholować. Najprostszym i najpopularniejszym sposobem spowolnienia akcji jest oczywiście opis snu bohatera i zabieg ten wykorzystywany zostaje przez autora nader często. Nawet – powiedziałbym – ze zbyt dużym natężeniem. Orientujemy się co prawda na pewnym etapie, że jeden ze snów będzie miał dla całości jakieś znaczenie, niemniej jednak można było ten zabieg trochę ograniczyć. Jest to szczególnie denerwujące, gdy człowiek czyta książkę np. w drodze do pracy i czas na lekturę ma z góry ustalony. Chciałoby się dowiedzieć, co będzie dalej, a tymczasem kolejny sen oddala otrzymanie odpowiedzi na nurtujące czytelnika pytania (a korek jak na złość akurat mniejszy niż zwykle). Dmitry Glukhovsky ma również ambicję – poza dostarczeniem czytelnikowi rozrywki i zastrzyku adrenaliny – zabrać głos w kwestiach ważniejszych. Pojawiają się zatem rozważania (włożone w usta bohaterów, czy myśli Artema) dotyczące boga, religii, społeczeństwa, postępu technologicznego, czy ludzkości w ogóle. Z reguły witam takie passusy z dość dużym zainteresowaniem, lecz akurat autor „Metra” nie sprawdza się w roli komentatora rzeczywistości. Pojedyncze spostrzeżenia były może i celne, jednak w ogólnym rozrachunku rozważania tego typu są tutaj jakieś takie… puste i pozbawione polotu. Retardacje zatem jak najbardziej w cenie; ich ilość i styl zostawiają jednak trochę do życzenia.
„Metro 2033” cierpi fabularnie na wadę trudną tak naprawdę do uniknięcia, którą można określić mianem „niezwykłego szczęścia głównego bohatera”. Wiadomo przecież, że Artem zginąć nie może (a jeśli nawet, to przy końcu), więc trudno, by chłopak był pechowcem, bo wtedy pewnie spadłby z drezyny i skręcił kark już w drodze na sąsiednią stację. Jest więc protagonista szczęściarzem ponad miarę, lecz – co znamienne – przeszkadza to tylko w minimalnym stopniu. Duża tu zasługa autora – Artem ma świadomość tego, jak wiele pozytywnych zbiegów okoliczności towarzyszy jego wędrówce i sam próbuje to jakoś sobie wytłumaczyć. Prosty to zabieg, który jednak sprawia, że dla czytelnika ów nadmiar szczęścia jest bardziej znośny niż w przeciętnej książce, czy pierwszym lepszym hollywoodzkim filmie. Zresztą – jest to przecież konwencja, na którą tak naprawdę musimy się zgodzić.
Zgody mojej nie ma natomiast na zakończenie „Metra”. Myślę zresztą, że Dante pomylił się i zapomniał napisać o dziesiątym kręgu piekła, który zarezerwowany jest dla pisarzy będących w stanie zepsuć człowiekowi genialną książkę jednym tylko, końcowym wyborem fabularnym (i jeszcze dla rowerzystów, ale to inna sprawa). Dmitry Glukhovsky był blisko, żeby załapać się na karę wieczystą, lecz w ogólnym rozrachunku jestem w stanie jakoś ostatnie strony „Metra” przeboleć. Chodzi tutaj o kończącą całość „Ewangelię według Artema”, która – o ile mi wiadomo – do pierwszych wydań powieści nie była dołączana i której z całego serca polecam nie czytać. Serio – te ostatnie kilka stron nie tylko niczego do całości nie wnosi, ale również podważa sens całej książki oraz niszczy wypracowaną na przestrzeni kilkuset stron i godzin lektury sympatię do głównego bohatera. Ja akurat wytłumaczyłem sobie, że chłopak stracił rozum i po prostu zaczął gadać od rzeczy – gdyby nie furtka umożliwiająca taki zabieg (naciągana, ale zawsze…), z całego serca życzyłbym autorowi mąk wieczystych.
„Metro 2033” bez wątpienia dość mocno wpłynęło na oblicze literatury popularnej i choć Dmitry Glukhovsky ograniczył się do jednej tylko kontynuacji, inni pisarze (również spoza Rosji) pociągnęli temat i powstało coś, co nazywane jest „Uniwersum Metro 2033”. Ja sam po jednej książce przerwy (Coben łyknięty w kilka dni, a jakże) zabrałem się (nim wena łaskawie umożliwiła mi skończenie tego tekstu) za „Do Światła” Andrieja Diakowa, czyli rzekomo najlepszą i najciekawszą realizację konwencji. Mówiąc szczerze – po ponad połowie lektury nie jestem zachwycony, a wręcz średnio mi się chce do całości wracać. Dmitry Glukhovsky stworzył magię, której brakuje tej konkretnej kontynuacji. Pomysł jest genialny w swej prostocie, realizacja daleka od banału, napięcie odpowiednio dawkowane, język sprawny i tylko zakończenie zrypane, choć w ogólnym rozrachunku (i z koniecznym przymrużeniem oka) jakoś do przeżycia. Swoich sił w „Uniwersum Metro 2033” spróbował ostatnio również i Polak (Paweł Majka – „Dzielnica obiecana”), którego to dziełka nie omieszkam w swoim czasie sprawdzić. Tymczasem jednak po „Do Światła” zamierzam trochę od postapokaliptycznego świata odpocząć, zwłaszcza że – biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia – ta wizja taka jakby… nieco bliższa. Polecanko jednak stuprocentowe – dla fanów literatury popularnej „Metro 2033” jest pozycją, jeśli nawet nie obowiązkową, to przynajmniej wartą szczególnego zainteresowania.</>
Wow, cóż za monumentalna recenzja 🙂 Książkę wciąż mam w planach, więc wiele skomentować tu nie mogę, jednak mam na nią coraz większą chrapkę. Rzeczywiście ta wizja wojny atomowej jest niepokojąco bliska ostatnio…