Marek Krajewski – „W otchłani mroku” (recenzja)
Nigdy nie ukrywałem, że bardzo lubię prozę Marka Krajewskiego, a za każdą jego książkę zabieram się dość szybko po premierze i z nieskrywaną ciekawością. Dokładnie tak samo wyglądała sytuacja przy okazji „W otchłani mroku”, które to wydawnictwo trafiło do moich rąk pod koniec września. Jako że jednak od wielu już miesięcy cierpię na chroniczny brak czasu, nie dane mi było przeczytać go tak szybko, jakbym sobie tego życzył. Książkę skończyłem dopiero kilka dni temu i – wstyd się przyznać – jest to pierwsza powieść, jaką ukończyłem, od czerwca tego roku. Nie znaczy to oczywiście, że dołączyłem do grona osób, dla których jedyną lekturą jest w życiu program telewizyjny. W międzyczasie miałem nieudaną przygodę z prozą Karin Slaughter (czytanie porzucone na dość zaawansowanym etapie), a także kilka bardziej wartościowych wieczorów spędzonych z artykułami oraz wydawnictwami naukowymi. Jakby jednak nie patrzyć, czytanie 300 stron przez dwa miesiące to wynik bardzo słaby, więc znajdowanie większej ilości czasu na kryminały wylądowało ostatnio na szczycie listy moich postanowień, niekoniecznie noworocznych. Rozwlekanie tego typu wpływa najczęściej negatywnie na recepcję książek, niemniej jednak, jako że nie zamierzam być dla „W otchłani mroku” przesadnie surowy, postanowiłem zmierzyć się recenzencko z tym wydawnictwem.
To zacznijmy przewrotnie. Jestem bowiem skłonny zaryzykować tezę, że Marek Krajewski nie napisał jeszcze żadnej rewelacyjnej, czy nawet bardzo dobrej książki (choć oczywiście wiele dobrych lub niezłych). Co zatem sprawia, że wymieniam go zawsze jako jednego z moich ulubionych pisarzy? Jego powieści mają bowiem jakąś trudną do nazwania magię, której próżno szukać u innych polskich autorów kryminałów. Nie wiem, czy chodzi tutaj o niecodziennie sprawne pióro i niemal poetycki dobór słownictwa, czy pieczołowicie wykreowane uniwersum powieści, które pomimo naturalistycznego podejścia do tematu jest w dziwny sposób pociągające, czy raczej głównych bohaterów zbudowanych co prawda według podobnego schematu i w zgodzie z konwencją, lecz koniec końców budzących sympatię czytelnika. A może to właśnie kombinacja wszystkich tych cech sprawia, że warstwa fabularna schodzi na trochę dalszy plan? Nie da się bowiem ukryć, że obmyślanie intryg jest piętą achillesową Marka Krajewskiego i to właśnie ten aspekt wpływa na to, że żadnej jego książki nie jestem w stanie uznać za rewelacyjną, czy bardzo dobrą. Fabuła bowiem może nie być najważniejsza, ale to w końcu kryminały, więc nie sposób jej pominąć kompletnie. Do ideału Marek Krajewski zbliżył się moim zdaniem najbardziej przy okazji debiutanckiej „Śmierci w Breaslau” i wydanych ponad dekadę później „Erynii”. „W otchłani mroku” fabularnie znów może nie powala, ale jest to bez wątpienia dość składnie poprowadzona powieść.
Marek Krajewski – jak głosiły plakaty reklamowe – w nowej książce powraca do Wrocławia i fakt ten wzbudził we mnie początkowo lekką ekscytację. Pomyślałem bowiem, że oto ziściły się moje marzenia i pisarz postanowił napisać kryminał umiejscowiony we współczesnej odsłonie mojego rodzinnego miasta. Okazało się, że reklama wprowadziła mnie lekko w błąd, bo o ile fabuła „W otchłani mroku” faktycznie umiejscowiona została w stolicy Dolnego Śląska, tak czas akcji to nie XXI wiek, a lata powojenne. Nie zraziłem się oczywiście, zwłaszcza że rozwiązanie tego typu wydało mi się równie ciekawe i jest jakimś tam novum w prozie Marka Krajewskiego. Dużo od czasów międzywojennych autor wszak postanowił się nie oddalać. Mamy rok 1946, a Wrocław jest równie brudny, nieprzyjazny i niebezpieczny, co jego odpowiednik z serii o Breslau. Edward Popielski – bo to on jest kolejny raz protagonistą dzieła – zmierzyć się musi z trójką żołnierzy Armii Czerwonej, którzy tropią, gwałcą i czasem zabijają młode dziewice, a także z ubeckim szpiclem inwigilującym tzw. Gymnasium Subterraneum – podziemną szkołę kształcącą nielegalnie młodych, uzdolnionych i żądnych wiedzy Wrocławiaków. Intryga to nawet ciekawa, choć tradycyjnie bardziej pociągające jest tu tło historyczno-obyczajowe aniżeli rozwikłanie nieprzesadnie bądź co bądź skomplikowanej zagadki. Sam Edward Popielski co prawda trochę musi się nagimnastykować (dosłownie i w przenośni), by doprowadzić tę sprawę do końca.
Odwołania do współczesności nie są w książkach Marka Krajewskiego niczym nowym, lecz piramidka pojawiająca się na początku powieści wzbudziła moje zainteresowanie. Wynikało z niej bowiem jasno, że wszystko rozpocznie się w 1991 roku, by potem akcja przenosiła się kolejno do lat: 2012-1989-1946-1989-2012-1991. Z perspektywy całości stwierdzam jednak, że zabieg ten wprowadza trochę niepotrzebnego zamieszania. Intryga z 1946 roku stanowiąca 90 procent całości ma bowiem autonomiczny sens i wziąwszy pod uwagę konwencję, można uznać ją za prawdopodobną bez specjalnego przymykania oka. Wstawki współczesne natomiast nie nadają całości żadnego drugiego dna, a jeśli nawet, jest ono na tyle płytkie, że moim zdaniem niewarte uwagi. Wręcz przeciwnie – wydarzenia z lat 1989, 1991 i 2012 wydają się naciągane, wątpliwe z punktu widzenia logicznego ciągu przyczynowo-skutkowego i po prostu zbędne. Ot, w samej końcówce wyjaśnia się sam początek – bez jednak większego związku z wydarzeniami stanowiącymi trzon powieści. Takie mieszanie planów czasowych jest wizytówką Marka Krajewskiego i dobrze zdaję sobie z tego sprawę, ale może jednak warto porzucić te niepotrzebne kombinacje?
„W otchłani mroku” to powieść trochę inna niż poprzedniczki z jednego jeszcze względu. Otóż na kartach książki przeplatają się nie tylko plany czasowe, ale również poziomy narracji. W większej części mamy do czynienia z tradycyjnym narratorem trzecioosobowym, który bardzo wprawnym językiem kreśli nam realia i charaktery, a także oczywiście opisuje wydarzenia. Dość często jednak tok ten przerywany jest wstawkami z pamiętnika Edwarda Popielskiego. Z początku rozwiązanie to trochę mnie męczyło, gdyż takie kombinacje są w moim odczuciu zbędne w literaturze popularnej, a poza tym główny bohater serii powieści Krajewskiego po prostu przynudzał. Jego wstawki niespecjalnie posuwały akcję do przodu i nie zawierały też jakichś godnych uwagi introspekcji. Z czasem jednak przyzwyczaiłem się do prowadzenia narracji w ten sposób, a ów wybór artystyczny doskonale sprawdził się w końcówce, kiedy to dodał całości pożądanej w tym gatunku dynamiki oraz napięcia. Można zatem było trochę bardziej popracować nad wywodami Edwarda Popielskiego (z entuzjazmem przywitałbym dłuższe przemyślenia tego wykształconego człowieka o ciekawej biografii), lecz patrząc na dzieło całościowo, ich obecności w tym kształcie nie uważam za wadę wydawnictwa.
Jeśli chodzi o najważniejsze zalety recenzowanej książki, to będę tutaj dość przewidywalny. Największa z nich to oczywiście język, jakim niezmiennie od lat operuje Marek Krajewski. Autor nie tylko jest sprawny stylistycznie, ale również przeplata narrację licznymi wstawkami obcymi czy gwarowymi, a także lekko wypowiedzi swoich bohaterów archaizuje. Całość jak zawsze jest oczywiście inkrustowana wstawkami z łaciny, a wszystko to razem doskonale współgra ze sobą i w żadnym wypadku nie daje wrażenia sztuczności. Bohaterowie tradycyjnie skonstruowani są ciekawie, a Edward Popielski coraz mniej przypomina już Eberharda Mocka, co jest kolejnym, niewątpliwym plusem. Tło historyczne nakreślone zostało interesująco, a czytanie książki umiejscowionej w powojennym Wrocławiu okazało się nie lada gratką. Część ulic i miejsc ma już swoje współczesne nazwy, więc osoby znające stolicę Dolnego Śląska mogą wyobrazić sobie scenografię bez konieczności każdorazowego zaglądania do słowniczka. Sama fabuła – jak wspomniałem – nie powala, ale jest skonstruowana składnie i sensownie. Zakończenie wydarzeń z 1946 roku może jest lekko naciągane, niemniej jednak w poetycko-brutalnym świecie powieści Marka Krajewskiego zupełnie nie razi.
Miałem dla recenzowanego dzieła nie być surowy i choć chyba założenie to mniej więcej spełniłem, tak nie można powiedzieć, bym potraktował je przesadnie łaskawie. Dlatego też chcę jasno dać do zrozumienia – „W otchłani mroku” to powieść, którą z pewnością warto przeczytać. Wydaje mi się jednak, że Marek Krajewski powinien pomyśleć nad zmianą konwencji. Nie ważne bowiem, czy mamy do czynienia z Breslau, Lwowem, czy Wrocławiem, a także czy zagadki rozwiązuje Eberhard Mock, czy Edward Popielski, jest to wciąż to samo bądź co bądź uniwersum oraz bohaterowie dość mocno do siebie podobni. Nie upieram się już przy tym kryminale osadzonym we współczesnym Wrocławiu, niemniej jednak naprawdę warto zmienić czas historyczny. Może nawet pomyśleć o jakiejś powieści obyczajowej? Trudno mi tutaj wyjść z konkretną propozycją, ale w końcu to nie ja jestem uznanym w całej Polsce pisarzem. Jakby nie było, entuzjastą prozy Marka Krajewskiego pozostaję dalej i – nie oszukujmy się – nawet jeśli konwencja będzie ta sama, kolejną książkę i tak nabędę w ciągu tygodnia od premiery.
Dodaj komentarz