Tomasz Sekielski – „Sejf” (recenzja)
Książka pt. „Sejf” autorstwa Tomasza Sekielskiego wzbudziła moje zainteresowanie z kilku co najmniej powodów. Przede wszystkim – darzę sympatią tego pociesznego dziennikarza, a że portfolio w swoim fachu ma całkiem pokaźne, byłem ciekaw, jak przełoży się to na twórczość literacką. Po wtóre – o ile powieść popularna stoi w naszym kraju na bardzo przyzwoitym poziomie, tak brakuje książek typowo sensacyjnych. Recenzowany tutaj niespełna dwa lata temu Marcin Ciszewski wplata w swoje intrygi wątki science-fiction, co mimo mojego zachwytu w kwestii „Upału”, zadziałało zniechęcająco do sięgania po pozostałe tytuły (choć wyjście Polaków z grupy na Euro 2012 – jak to w iście profetyczny sposób pokazałem – było fantastyką doprowadzoną na skraj nieprawdopodobieństwa). Rodzimego Dana Browna ponoć już mamy (w swoim czasie będzie okazja wypowiedzieć się i na ten temat); zdecydowanie jednak brakuje nam Fredericka Forsytha. Byłem oczywiście świadomy, że Tomasz Sekielski luki tej raczej nie wypełni, niemniej jednak książka sensacyjna skupiająca się na międzynarodowej intrydze sięgającej szczytów władzy i wędrująca aż do Iraku wydała mi się w pewien sposób pociągająca. Po trzecie wreszcie, gdy zabierałem się za lekturę „Sejfu”, w sklepach dostępna była już kontynuacja, co zdawało się wskazywać, że całość musi trzymać przynajmniej niezły poziom. O ile więc na pierwsze dwa odczucia wpływu za bardzo nie miałem, tak ostatnie z nich pokazało dobitnie, że z pewnej życiowej naiwności człowiek chyba nigdy nie wyrasta.
„Sejf” okazał się bowiem w moich oczach ogromnym rozczarowaniem i to bynajmniej nie ze względu na zbyt wysokie oczekiwania, których nie można przecież mylić z owym zwykłym zaciekawieniem. Wydawnictwo Tomasza Sekielskiego miało dostarczyć mi niewymagającej rozrywki na przyzwoitym poziomie literackim. „You had one job” – chciałoby się napisać, nawiązując do natrętnej maniery autora polegającej na wplataniu w tok narracji angielskich wyrażeń, którą oczywiście ja sam też posiadam, ale wykorzystuję – a przynajmniej tak wolę myśleć – w bardziej sensowny i umiarkowany sposób. Praktyka jednak rozminęła się zasadniczo z założeniami teoretycznymi. O ile bowiem sama intryga skonstruowana została nie najgorzej i w którymś momencie książka robi się całkiem ciekawa, tak literacko mamy do czynienia z poziomem – i nie ma w tym sformułowaniu specjalnej przesady – przeciętnie utalentowanego licealisty ze szkoły profilowanej.
Serio, zdarzało mi się kilka razy na tym blogu krytykować pisarzy za dobór słów i sposób ich wykorzystania, lecz z tak sztucznym językiem jak w „Sejfie” dawno nie miałem do czynienia. Oczywiście inaczej podchodziłbym do tego zagadnienia, gdyby w moje ręce trafiła książka nastolatki, która zafascynowana „Zmierzchem” napisała powieść o wampirach, lecz przypomnijmy – Tomasz Sekielski jest czterdziestoletnim doświadczonym dziennikarzem i to w dodatku jednym z bardziej znanych w naszym kraju. Inna sprawa, że poziom czwartej władzy w Polsce jest mniej więcej porównywalny z tym prezentowanym przez wspomnianych piłkarzy, a dziennikarstwo akademickie to w najlepszym przypadku parodia nauki humanistycznej, niemniej jednak oczekiwanie podstawowej sprawności językowo-stylistycznej od przedstawiciela tej profesji nie jest chyba z mojej strony przesadą. „Sejf” tymczasem kuleje w tym aspekcie tak bardzo, że nie jestem w stanie przypomnieć sobie książki, która w ostatnim czasie wzbudziłaby u mnie równie negatywne odczucia. Język jest toporny, drętwy i nieskładny, dialogi sztuczne do przesady, żarty wymuszone, a jakby tego było mało, możemy do tej litanii dodać zwykłe błędy merytoryczne naprawdę niegodne dziennikarza. Zachęcam zatem, by zarówno autor, jak i korektor „Sejfu”, doczytali sobie na przykład, czego miarą są lata świetlne…
Przykłady owych „niezręczności” można by mnożyć w nieskończoność i tak naprawdę wystarczy otworzyć „Sejf” na dowolnej stronie, by natknąć się na jakiegoś kwiatka. Ja sam podczas lektury wynotowałem sobie np. sformułowanie „biznes jest biznes”, które – o zgrozo – nie pada w dialogu, gdzie jakoś można by je obronić, a po prostu w toku narracji. Kto tak mówi? – chciałoby się zapytać i zaraz zażartować, że na pewno Warszawiacy, ale w sumie mieszkałem tam przecież dwa lata i tak natrętnie sztucznych kalek z angielskiego na co dzień w stolicy się nie słyszy. Tomasz Sekielski nie należy również do wirtuozów tworzenia opisów, czy budowania nastroju. Zalążkiem akcji w „Sejfie” jest zmasakrowany trup, którego odnaleziono w stawie na Podlasiu. Widok to ponoć tak straszny, że nawet wytrawni policjanci mają problem z zachowaniem stoickiego spokoju. Narrator natomiast w żaden sposób nie potrafi oddać ani wyglądu zwłok, ani powagi sytuacji. Chciałoby się podczas lektury „Sejfu” poczuć dreszczyk niepokoju, lecz niestety dużo większe emocje budzi uświadomienie sobie, jak wiele stron pozostało jeszcze do końca książki. Kolejną bolączką jest kreślenie charakterów – bohaterowie są typowi, sztampowi, nieciekawi i przez to sztuczni. Protagonista-dziennikarz ma problemy rodzinne i psychiczne, drugoplanowy policjant jest uzależniony od alkoholu, a będący redaktorem naczelnym Raportu Dnia – głównego wydania wiadomości w ogólnopolskiej telewizji – picuś-glancuś, którego współpracownicy nazywają za plecami Kenem (!), to już w ogóle postać z bajki pt. „Wesoła kraina kiczu”. Oczywiście wykorzystywanie typowości i stereotypów nie jest w literaturze, telewizji, czy kinie niczym nadzwyczajnym, ale – na boga – niech to się trzyma kupy i nie balansuje na granicy niezamierzonej parodii.
W „Sejfie” zupełnie nie przekonuje mnie również kreacja świata. Tomasz Sekielski zdecydował się bowiem na zabieg dziwny i w moim odczuciu całkowicie nietrafiony. Dla powieści ważnym wątkiem jest polityka i kwestia służb specjalnych, więc siłą rzeczy pojawiają się tam nie tylko dziennikarze i policjanci, ale też premier, jego doradcy, ministrowie, opozycja, czy pracownicy różnych jednostek wywiadowczych. Teraz tak – z jednej strony są to postacie fikcyjne o wymyślonych przez autora nazwiskach, z drugiej – opis poprzedzających fabułę książki wydarzeń politycznych z naszego kraju odpowiada niemal dokładnie temu, co zdarzyło się naprawdę. Rządzi zatem partia prawicowa, która weszła swego czasu w koalicję z nieciekawymi ugrupowaniami, co doprowadziło do wcześniejszych wyborów, premier przegrał debatę z szefem opozycji i stanął przed groźbą braku reelekcji, a i fakty biograficzne dotyczące tych bohaterów są bliźniaczo podobne do tego, co wiemy z mediów o ich pierwowzorach. Sam premier Andrzejewski nie jest może dokładnym odwzorowaniem Jarosława Kaczyńskiego, ale tak naprawdę nie ma wątpliwości, że „Sejf” odwołuje się politycznie do prawdziwych postaci i wydarzeń. Zachodzi więc tutaj pewna sprzeczność – z jednej strony czytamy o faktach polityczno-obyczajowych znanych z lat mniej więcej 2005-2007, często pokrywających się jota w jotę z rzeczywistością, z drugiej – politycy obdarzeni zostali fikcyjnymi nazwiskami i tak naprawdę nie wiadomo, kogo sobie wyobrażać. Czy zatem istniała możliwość, by jakoś wybrnąć z tej sytuacji bez konieczności modyfikowania warstwy fabularnej? Rozwiązanie jest proste i niespecjalnie odkrywcze – 99 procent Polaków nie ma zapewne pojęcia, jak nazywał się o owym czasie np. polski szef służb specjalnych, więc tutaj swobodnie można było wprowadzić postacie fikcyjne. W przypadku osób dla polityki najważniejszych wystarczyło natomiast ograniczyć się do samego określenia funkcji. Czytalibyśmy wtedy nie o premierze Andrzejewskim, lecz po prostu o Premierze, a reszta należałaby do czytelnika. Ja zatem bez przeszkód wyobrażałbym sobie Jarka, a ktoś niepamiętający tamtych czasów, czy oderwany od rzeczywistości – fikcyjnego szefa rządu. Problemy pojawiają się zresztą w przypadku również innych elementów świata. Stworzenie nieistniejącej stacji telewizyjnej z siedzibą w Mariocie oczywiście jest jak najbardziej sensowne i tutaj nie zamierzam uskuteczniać czepialstwa. Czemu jednak pośród dziesiątek elementów fabuły nazwanych fikcyjnie, acz posiadających swój jednoznaczny odpowiednik w realnej rzeczywistości, nagle trafia się prawdziwe radio TOK FM? Krypciocha czystej wody, ciekawe tylko, czy zamierzona.
Mniej więcej w połowie lektury „Sejfu” byłem tak zdegustowany, że narosło we mnie przekonanie, iż nic dobrego o tej książce nie napiszę. Brnąłem jednak dalej, lecz tylko i wyłącznie z przyzwoitości, by móc potem rzetelnie odwieść czytelników ReadFreaka od wydania na ten tytuł kilkudziesięciu złotych. Co ciekawe, w pewnym momencie okazało się ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, że debiut powieściowy Sekielskiego jest w stanie dostarczyć minimum pozytywnych doznań. Druga cześć „Sejfu” robi się bowiem umiarkowanie ciekawa i – nie ukrywam – chciałem poznać zakończenie książki. Jest ono zresztą zadowalające, logiczne oraz – po raz pierwszy podczas całej lektury – ze względu na celowo (mam nadzieję) wprowadzone niedomówienie, wywołało u mnie dreszczyk niepokoju. Co równie ciekawe, w pewnym momencie nawet język Tomasza Sekielskiego stał się jakoś bardziej składny. Oczywiście dalej był co najwyżej trójką tam gdzie dziesięć to Krajewski, lecz sztuczność sformułowań przestała razić na każdym kroku, a i jeden akapit będący komentarzem do poruszania się komunikacją miejską po Warszawie (choć sam tych problemów nie uświadczyłem) autentycznie mnie rozśmieszył. Wszystko to jednak – przyznacie – trochę za mało, by móc napisać recenzję w tonie choćby umiarkowanie pozytywnym.
Tomaszowi Sekielskiemu o mało co się upiekło, bo „Sejf” czytać skończyłem jakoś chyba na początku tego roku, a czas i wenę potrzebne do napisania tego tekstu odnalazłem dopiero w ostatnich dniach. Recenzja miała zatem duże szanse nigdy nie powstać i gdyby książka nie wzbudziła we mnie tylu (negatywnych niestety) emocji, prawdopodobnie podarowałbym sobie powyższe rozważania. Zgodnie jednak ze znaną prawdą, dużo łatwiej jest krytykować niż chwalić, więc zyskali na tym readfreakowi czytelnicy spragnieni – jak to lubię sobie naiwnie wyobrażać – nowych tekstów na naszym blogu. Mimo kilku pozytywnych słów z poprzedniego akapitu nie miałbym sumienia, by komukolwiek opisywane dziełko polecać. Kontynuacja „Sejfu” w postaci „Obrazu kontrolnego” od kilku miesięcy znajduje się już na półkach sklepowych, ale nie wyobrażam sobie, bym miał do niej kiedykolwiek sięgnąć. Znacie nas dobrze i wiecie, że nie jest to jakiś pusty, prawicowy hejting, a szczera i chyba wyjątkowo obiektywna (bo skupiona w dużej mierze na warstwie językowo-konwencjonalnej) krytyka. Moja ogólna sympatia do dziennikarza pozostaje mimo wszystko nienaruszona, niemniej jednak od jego twórczości powieściowej zamierzam trzymać się z daleka.>
Tomasz Sekielski – „Sejf” (recenzja),
Dodaj komentarz