C.J. Sansom – „Komisarz” (recenzja)
Dawno nie czytałem książki, która by mnie porwała i zachwyciła. Owszem, „Upiory Czarnobyla” w recenzji zasłużenie chwaliłem, niemniej jednak nie było to dzieło, które pochłonąłbym w dwa wieczory i wspominał z wypiekami na twarzy przez kolejne kilka miesięcy. Wydawnictwo pt. „Komisarz” nieznanego mi wcześniej autora C.J. Sansoma poleciła mi osoba, której gust literacki jest bardzo zbieżny z moim. Tak naprawdę jak dotychczas nasze opinie rozminęły się tylko raz, a konkretnie przy jednym z większych hitów ostatnich lat pt. „Cień wiatru”, którego nie byłem w stanie doczytać do końca. Do „Komisarza” podchodziłem więc z dużym entuzjazmem, licząc na to, że trzymam oto w rękach książkę, która wreszcie mnie porwie i pochłonie w całości. Ostatni raz zdarzyło się to bowiem bodaj w przypadku „Mumii” Tess Gerritsen. A i to nie do końca. Jakby nie było, rekomendacja tej konkretnie osoby dawała mi 99 procent pewności, że „Komisarz” bardzo mi się spodoba. Niestety muszę napisać, że gust rozminął nam się po raz drugi.
Nie tak dawno temu wspominałem w jednej z recenzji książkę pt. „Imię róży”, a stało się tak w kontekście jej autora, czyli Umberto Eco, którego nowe dzieło miałem przyjemność opisywać. Nie chcę wyjść na monotonnego pseudoerudytę, któremu kończą się błyskotliwe nawiązania literackie, niemniej jednak muszę jeszcze raz przywołać ten tytuł, choć w trochę innym kontekście. W recenzji „Cmentarza w Pradze” „Imię Róży” pojawiło się z czysto subiektywnych pobudek porównawczych, jako dzieło wybitne, którego poziomu nie udało się semiotykowi po raz kolejny osiągnąć. „Komisarz” natomiast jest w początkowych fragmentach tak do utworu Eco podobny, że aż zacząłem się zastanawiać, czy ta inspiracja nie przekracza granicy zwykłej podróbki. Z perspektywy całości stwierdzam, że na szczęście nie było aż tak źle. Książka C.J. Sansoma choć nie zachwyca, jakoś tam się nawet broni, niemniej jednak pomysłowością fabularną to autor na pewno nie grzeszy. No ale zacznijmy od początku.
Czasy historyczne, klasztor benedyktynów, morderstwo, doświadczony bohater mający wyjaśnić zagadkę + jego młody podopieczny, dziewczyna, z którą ten drugi nawiązuje romans – kto mi powie, o której z wymienionych wyżej książek traktuje ten ciąg słów? Nie da się oczywiście odpowiedzieć na to pytanie, gdyż są to główne (choć niejedyne) podobieństwa między dziełami. Znajdą się oczywiście i różnice. Tym doświadczonym bohaterem nie jest mnich, a tytułowy komisarz, i to z jego perspektywy, a nie młodziaka, prowadzona jest narracja; akcja umieszczona została, wbrew temu co sugeruje okładka, w czasach renesansu, a nie średniowiecza, a opisywane wydarzenia mają miejsce nie tylko w samym klasztorze, ale również poza jego murami.Część różnic wynika również oczywiście z mniejszej sprawności literackiej Sansoma względem Eco, nie mówiąc już o samej erudycji. „Komisarz” ma bowiem sprawiać wrażenie zapisanej relacji głównego bohatera z wydarzeń w klasztorze, lecz nie sposób tutaj mówić o jakiekolwiek stylizacji na średniowieczną (czy tam renesansową) kronikę. Powiem więcej, nie można tutaj mówić o stylizacji w ogóle. Wszelkie próby tego typu ograniczają się do pojedynczych słów i są tak nieudolne, że naprawdę dużo lepszym rozwiązaniem byłoby wprowadzenie narratora trzecioosobowego. Tekst jest napisany po prostu współczesnym językiem i, co więcej, czasem pojawiają się w nim wyrazy o dość nowoczesnym brzmieniu. Być może się mylę, ale np. „magazyn” nie wygląda na słowo, które można by spotkać w „Trenach” Kochanowskiego. Takich przykładów zresztą znajdzie się w tekście wiele więcej.
No dobra, porównywanie jakiegokolwiek dzieła do „Imienia Róży” może być nie fair i choć autor jest w tym przypadku sam sobie winien, zostawmy na razie kwestię pierwowzoru. Jak więc przedstawia się warstwa fabularna „Komisarza”? Otóż główny bohater – Matthew Shardlake – nazwany na okładce „średniowiecznym prawnikiem i detektywem” (dodajmy, że akcja umieszczona została w XVI-wiecznej Anglii – czy do pracy w wydawnictwie wymagana jest chociaż matura?) zostaje wezwany przez wikariusza generalnego Thomasa Cromwella i wysłany na prowincję w celu wyjaśnienia morderstwa, do którego doszło w klasztorze Benedyktynów w Scarnsea. Ofiarą jest komisarz królewski Robin Singleton. Biedakowi ucięto głowę, zbezczeszczono ołtarz i w dodatku ukradziono świętą relikwię. Matthew Shardlake wyrusza więc ze swoim podopiecznym/asystentem Markiem na miejsce zdarzenia w celu jak najszybszego wyjaśnienia zagadki. Zadanie okazuje się jednak niełatwe, a Robin Singleton szybko przestaje być jedynym nieboszczykiem…
Więcej zdradzać nie będę, a ze swojej strony nie polecam zaglądać do opisu, jaki znaleźć możemy na wewnętrznej stronie okładki, gdyż jak właśnie się zorientowałem, zdradza on fabularnie jakieś 3/4, jak nie 4/5 dzieła. Akcja toczy się tutaj dość ślamazarnie i w żadnym wypadku nie porywa. Owszem, pod sam koniec książki robi się dość ciekawie, niemniej jednak C.J. Sansom nie jest ekspertem w budowaniu napięcia, czy atmosfery grozy, o którą aż się prosi. W końcu dwójka bohaterów została zamknięta w zepsutym i odizolowanym klasztorze (z jednej strony bagna, z drugiej droga zasypana przez śnieg), jest tam niemile widziana, a trup ściele się gęsto. Ja tymczasem miałem wrażenie, że więcej niebezpieczeństw czeka na mnie podczas drogi tramwajem do pracy, niż komisarza i jego asystenta w tej nieprzyjemnej oazie hipokryzji i zepsucia. Oprócz samej akcji niemrawy jest również główny bohater. Ciekawym rozwiązaniem wydało mi się z początku obdarzenie go poważną ułomnością – jest bowiem garbaty. Zawsze to jakaś oryginalność, bo przecież prawie wszyscy protagoniści kryminałów, choć mają wiele wad, są niemalże bez wyjątku przystojni i męscy. Niemniej jednak, wbrew temu, co napisał „Mail on Sunday” (znów okładka) Matthew Shardlake NIE zasługuje na „miejsce w panteonie wielkich detektywów światowej literatury”. Nie wzbudza on bowiem sympatii, śledztwo prowadzi niezbyt błyskotliwie i jest po prostu nijaki. Narracja prowadzona jest w końcu z jego perspektywy, więc powinienem móc sporo o nim napisać. Tymczasem mogę ograniczyć się co najwyżej do kilku faktów – ot Matthew Shardlake, zwolennik przemian państwowo-kościelnych, który jednak ma swoje głęboko ukrywane wątpliwości, marny w moim odczuciu komisarz, zakompleksiony na punkcie swojego wyglądu. To wszystko.
Coś już tam wspomniałem o języku i erudycji, lecz warto ten wątek jeszcze rozwinąć. Ustaliliśmy wcześniej, że nie ma tutaj mowy o stylizacji na autentyczną kronikę/pamiętnik z XVI wieku, a jeśli taki był zamysł, to niestety autor zawalił na całej linii. C.J. Sansom z jednej strony pisze dość lekko i przeczytanie prawie 500 stron nie było dla mnie jakąś specjalną katorgą, z drugiej – w żadnym wypadku nie zachwyca i wręcz popełnia szkolne błędy. Na stronie 45 odnajdziemy bowiem następujący dialog (C.J. Sansom: „Komisarz”, Warszawa 2010):
– Msza za dusze zmarłych – zauważył Mark
– Tak, wszyscy mieszkańcy są pewnie w kościele, modlą się za dusze czyśćcowe.
I to koniec. Czyż dialogi nie powinny posuwać akcji do przodu, a przynajmniej mówić czegokolwiek o bohaterach? „Komisarz” nie jest również szczególnym popisem erudycyjnym. Jeśli chodzi o tło historyczne, większość informacji mógłbym pewnie znaleźć bez problemu w Wikipedii, a tylko pojedyncze fragmenty pokazują, że autor dysponuje większą wiedzą niż przeciętny użytkownik internetu. Pojawiają się co prawda smaczki, jak np. rzekoma kopia uznawanej za zaginioną „Komedii” Arystotelesa, niemniej jednak jest ich zdecydowanie za mało. Brakuje również dysput natury filozoficzno-religijnej, które zdecydowanie mogłyby urozmaicić obcowanie z całością. Matthew Shardlake czasem pokonwersuje z Markiem czy bratem Guyem, lecz są to ledwie pojedyncze fragmenty. A przecież można by poruszyć szerzej chociażby często wspominaną kwestię czyśćca, w który przecież wierzy się do dziś, mimo braku jakichkolwiek wzmianek o nim w Piśmie Świętym. Ludzie są cwani i wiedząc, że nie zostaliby zbawieni, gdyby to, w co wierzą, było prawdą, stworzyli sobie taką właśnie furtkę do życia wiecznego. Tymczasem jednak wszyscy pójdziemy do piekła. Deal with it.
Czy „Komisarz” ma zalety? Owszem. Jak wspomniałem, całość czyta się lekko, a ostatnie kilkadziesiąt stron jest całkiem emocjonujące. To jednak zdecydowanie za mało, by móc czytelnikom ReadFreaka tę książkę polecać. Dochodzę zresztą do wniosku, że kryminał osadzony w czasach historycznych to nie moja filiżanka herbaty, jakby to powiedzieli Anglicy. Wspomniane „Imię Róży” jest tutaj wyjątkiem potwierdzającym regułę, albo po prostu winowajcą, który zbyt wysoko zawiesił poprzeczkę. Dziwi mnie owa rekomendacja osoby znajomej, która zachwalała mi „Komisarza” jako dzieło rewelacyjne. Czytała ona jednak tę książkę w oryginale – może więc zawinił tłumacz? Tak naprawdę, biorąc pod uwagę błędy na okładce, wcale bym się nie zdziwił.
Dodaj komentarz