John Verdon – „Złe towarzystwo” (recenzja)
John Verdon to amerykański pisarz, o którym milczy nawet Wikipedia, będący autorem trzech bestsellerowych książek, co uściśliłem robiąc jakże błyskotliwy research w Google. Sam zresztą jeszcze do niedawna nie miałem pojęcia, że jest to obecnie dość ważne nazwisko na literackiej mapie wydawniczej. Pierwsza z powieści autora pt. „Wyliczanka” została już na tym blogu zrecenzowana, a trzecia (uwaga – znów genialny research) nie miała jeszcze premiery w naszym kraju. Do książki pt. „Złe towarzystwo” (jakże literalne tłumaczenie z „Shut Your Eyes Tight”) podświadomie podchodziłem z dużym entuzjazmem. Dzieło to bowiem ładnie wydane, grube i będące kontynuacją chwalonego przez współautora tego bloga debiutu pisarza. Miałem więc nadzieję, że po dwóch raczej mizernych książkach, jakie recenzowałem w ostatnim czasie, wreszcie w moje ręce trafiła powieść ponadprzeciętna i przeczucie tym razem mnie nie zawiodło. „Wyliczanki” nie czytałem, więc nie będę w stanie „Złego towarzystwa” ocenić w jej kontekście. Może to zresztą i lepiej – macie bowiem przed sobą recenzję nieskażoną odbiorem świetnego jak przypuszczam debiutu. Jeśli nawet nowe dzieło Verdona zaniżyło poziom (co trudno mi sobie wyobrazić), to i tak można je zaliczyć do pierwszej ligi współczesnych powieści kryminalnych.
Zacznijmy jednak jak pan bóg przykazał od warstwy fabularnej, która akurat na pierwszy rzut oka specjalnego wrażenia nie robi. Otóż do bohatera całej trylogii Johna Verdona – Dave’a Gurney’a – zgłasza się pewna ekscentryczna i bogata kobieta, której córka została zamordowana podczas własnego wesela. Denatce odcięto głowę, ciało odnalazł sam pan młody, a murowany podejrzany rozpłynął się w powietrzu. Ów zalążek akcji nie wydawał mi się specjalnie porywający i bardzo męczyła mnie początkowo ekscytacja bohaterów tą sprawą. Myślę oczywiście o policjantach, a nie rodzinie zamordowanej kobiety, choć tak naprawdę obsesyjne dążenie matki do wyjaśnienia śmierci socjopatycznej i niezbyt kochanej córki, sprawiającej wyłącznie problemy, też może trochę dziwić. Żebyście jednak mnie dobrze zrozumieli – sprawa sama w sobie jest ciekawa (odcięcie głowy panny młodej na weselu!) niemniej jednak z początku prawie wszystko wydaje się jasne. Murowany podejrzany uciekł, a emerytowany policjant Dave Gurney ma go tylko odnaleźć, bo nieudolna policja nie może sobie z tym poradzić. Jack Hardwick – sarkastyczny i dosadny w swych sformułowaniach kolega protagonisty dzieła, który nakręca go na podjęcie prywatnego śledztwa – przekonuje zarówno swojego rozmówcę, jak i czytelnika, że sprawa ta ma drugie dno i nic nie jest takie, jak się wydaje. Nie ma ku temu większych przesłanek, więc na miejscu emerytowanego detektywa podjąłbym się takiej sprawy wyłącznie dla pieniędzy, a nie z ciekawości. Dave Gurney daje się jednak przekonać koledze z policji oraz matce zamordowanej dziewczyny i wbrew protestom wrednej żony (kolejna kandydatka do panteonu niechlubnych efektów emancypacji) postanawia zajmować się tą sprawą przez dwa tygodnie. Nie chcę tutaj niczego zdradzać (zresztą do fabuły jeszcze w tej recenzji nawiążę), więc napiszę tylko, że faktycznie sprawa okazuje się być dużo bardziej skomplikowana, niż się wydawało, a śledztwo ujawnia coraz to nowe, niespodziewane wątki.
To, co najbardziej rzuciło mi się w oczy w pisarstwie Johna Verdona, to styl zupełnie nieprzylegający do – że tak to określę – amerykańskich standardów. W „Złym towarzystwie” nie czuć zupełnie stereotypowego klimatu Stanów Zjednoczonych. Opisy są tu dość dokładne, narracja leniwa, akcja nie pędzi do przodu na złamanie karku, dialogi znajdują się w mniejszości i dużo miejsca poświęcone zostało psychologii bohaterów, a także dokładnej analizie różnych wątków śledztwa. Zdaję sobie sprawę, że powyższa tyrada mogła zabrzmieć trochę zniechęcająco, ale nie dajcie się zwieść – „Złe towarzystwo” to powieść bardzo ciekawa i emocjonująca, której klimat potrafi pochłonąć bez reszty. Cały czas jednak miałem wrażenie, że czytam jakiś skandynawski kryminał przyrodniego brata Stiega Larssona, czy ulepszonej wersji Henninga Mankella, a nie gościa, który jest rodakiem autorów lwiej części hollywoodzkich scenariuszy. Nawet nazwiska, czy miejscowości są tutaj mało amerykańskie i/lub nietuzinkowe (Flores, Mapleshade, Madeleine, Skard itp.) i choć gdzieś tam w tle pojawia się np. Nowy Jork, nie ma tutaj tego, co znamy z filmów bądź seriali telewizyjnych. John Verdon to jednak postać dość tajemnicza, więc kto wie – może ma chłopak (czy raczej sądząc po zdjęciach – pan) szwedzkie bądź norweskie korzenie i stąd też takie, a nie inne, wybory artystyczne. Autor jednak bez wątpienia utrafił w moje gusta oraz potrzebę chwili. Po wkurzających mnie postaciach wykreowanych przez Tess Gerritsen i Hannie Winter, u której opisów nie było praktycznie w ogóle, potrzebowałem książki, jaka zafunduje mi coś więcej niż policjantów i trupy. Stałem się więc niemalże z miejsca fanem pisarstwa Johna Verdona, polubiłem jego bohatera i niewątpliwe przeczytam obie pozostałe części trylogii.
No właśnie, współautor tego bloga napisał w recenzji „Wyliczanki”, że „najsłabszym elementem powieści o Davidzie Gurneyu jest sam… David Gurney”. Nie wiem, jak to wyglądało w przypadku debiutu Johna Verdona, ale mając w pamięci „Złe towarzystwo” nie do końca mogę się z tym zgodzić. To oczywiście prawda, że autor nie obdarzył swojego bohatera ciągotą do używek, kobieciarstwem, ciętym dowcipem, przesadną pewnością siebie, czy innymi cechami, które mogą się na pierwszy rzut oka wydać ekscytujące. Dave to pan w średnim wieku, niegdyś wybitny, a obecnie emerytowany śledczy, człowiek nieprzeciętnie inteligentny; ojciec, który jednego syna stracił, a z drugim prawie nie ma kontaktu, a także mąż niezbyt potrafiący dogadać się ze swoją drugą żoną. Nuda? Może na pozór. Wydaje mi się bowiem, że tak naprawdę Dave Gurney jest bardziej charyzmatyczny, niż można to wyczytać z książki Johna Verdona. Myślę, że bazując wyłącznie na dialogach powieści, można by go w ekranizacji wykreować na charyzmatycznego policjanta, który wzbudzi zazdrość facetów i pożądanie kobiet. A czy ma tu jakiekolwiek znaczenie, że nie potrafi sobie poradzić ze swoją kobietą? Tak naprawdę, drodzy panowie, który z nas potrafi?
Żarty żartami, ale naprawdę zaczął mnie niepokoić fakt literackich kreacji kobiet w twórczości autorów powieści kryminalno-sensacyjnych. Jeśli są tu jacyś licealiści, to właśnie dałem Wam zajebisty temat do prezentacji maturalnych. Nie ma za co, rachunek przyjdzie pocztą. Weźcie tę dygresję na poważnie, bo żadna komisja nie zniesie wysypu interpretacji tekstów Paktofoniki, która to jak przeczuwam, będzie w przyszłym roku odmieniana przez wszystkie przypadki. Zamiast więc zajmować się pierdołami, albo kupować prezentacje za grubą kasę u gości takich jak ja, weźcie się do roboty i stwórzcie coś oryginalnego. Anyway – w trzech ostatnich książkach, jakie czytałem, napisanych przez autorów płci męskiej, w których główni bohaterowie mieli żony, te zostały przedstawione zimniej niż Izabela Łęcka w „Lalce”. Mogę wręcz powiedzieć, że co tytuł, to gorzej. Bohaterki „Upału” oraz „Gdzie mól i rdza” mocno mnie wkurzały, ale verdonowej Madeleine naprawdę miałem ochotę werbalnie wygarnąć, co siedzi mi na wątrobie i przekonać w niekoniecznie cenzuralnych słowach, by zostawiła biednego Dave’a w spokoju. To naprawdę nie w porządku, żeby tak bardzo znęcać się psychicznie nad swoim facetem i już lepiej, żeby raz na jakiś czas pobiła go patelnią, czy rzuciła garnkiem, niż fundowała mu codzienną porcję niewypowiedzianych fochów, jednoznacznych sugestii, narzucania własnego punktu widzenia, egoizmu, czy pretensji o chęć realizacji swoich zainteresowań. Zaczynam się więc poważnie zastanawiać, skąd się biorą kreacje tego typu? Czy naprawdę większość kobiet jest właśnie taka? Wolę mimo wszystko wierzyć, że to tylko literacka fikcja, która jednak musi mieć jakieś źródło w psychice samych autorów. No cóż, ponoć szczęśliwi nie tworzą, więc może każdy z nich został skrzywdzony przez kobietę?
Pozostali bohaterowie również zostali wykreowani całkiem nieźle. Co po raz kolejny nietypowe dla literatury kryminalnej made in USA – są oni z reguły pozbawieni bóg wie jak przerysowanych i wyrazistych do przesady cech. Owszem – część z bohaterów to postacie mocno ekscentryczne, ale nakreślone w taki sposób, że jestem sobie w stanie wyobrazić, iż mógłbym je spotkać w realnym świecie. Na świetnym języku, skandynawskiej narracji i umiejętnej kreacji charakterów nie kończą się jednak zalety „Złego towarzystwa”. Drugorzędną w kontekście tego, co napisałem, ale bardzo ważną wartością tego dzieła, jest sama fabuła. Jak wspomniałem, zalążek akcji wydaje się niezbyt pociągający – emerytowany policjant ma znaleźć mordercę – też mi coś. Śledztwo odsłania jednak coraz to nowe aspekty całej sprawy, a zakończenie jest więcej niż zadowalające. Ostateczny zwrot akcji nie zaskoczył mnie co prawda w ogóle i mógłbym czuć się ową końcówką zawiedziony, gdyby nie fakt, że jest perfekcyjnie logiczna. Wyjaśnienie zagadki nie było ani trochę przesadzone czy naciągane i doskonale zwieńczyło całą powieść. Zaznaczam jednak, że chodzi tutaj o kwestię rozwiązania intrygi, a niekoniecznie zachowania jednego z bohaterów w finałowej scenie, które było irracjonalne i bardzo słabo umotywowane mimo ewidentnych prób autora do jego obrony. To chyba zresztą jedyna skaza na całej powieści i o tyle mało znacząca, że nic od niej nie zależało – ot, po prostu, jednej rzeczy autor nie przemyślał.
Niestety muszę tak kluczyć naokoło i jest to element recenzji kryminałów, którego akurat nie lubię. Chciałbym bowiem móc napisać konkretnie, o co mi chodzi, ale zakładam, że duża część z Was czyta recenzje przed sięgnięciem do książki, więc nie chcę zdradzać za wiele, a poza tym pewne standardy trzeba zachowywać. Sprawę komplikuje dodatkowo fakt, że zakończenie w literaturze kryminalnej jest jedną z podstawowych wartości. Niemniej jednak mam nadzieję, że udało mi się w tej recenzji przekazać to, co sobie założyłem. „Złe towarzystwo” to książka dla amerykańskiej twórczości popularnej nietypowa, napisana ciekawym językiem, posiadająca perfekcyjnie skonstruowaną fabułę i realistycznych bohaterów, która wciąga od samego początku i nie pozostawia niedosytu. Jeśli John Verdon powielił schemat z debiutu, czy obniżył poziom, przepraszam, ale nie jestem tego w stanie ocenić. Nie zmienia to jednak faktu, że zetkniecie się ze „Złym towarzystwem” bez znajomości „Wyliczanki”, tak jak to miało miejsce w moim przypadku, powinno dostarczyć każdemu niecodziennych wrażeń. Napiszę więc jeszcze raz – na pewno sięgnę do pierwszej książki Johna Verdona, a i trzecią część przeczytam z wielką chęcią, gdy tylko zostanie w Polsce wydana.
Chyba zostanę najwierniejszą fanką Twoich recenzji. Kolejna genialna, jak to się stało, że wcześniej tu nie trafiłam? Pojęcia nie mam.
Rzeczywiście pozycja warta uwagi, moim zdaniem trzyma poziom Wyliczanki. Sposób budowania napięcia, fabuły, postaci jest w mojej opinii niezwykle dopracowany, mówiąc kolokwialnie autor pisząc książkę wylał pot, krew i zły, i to widać.
No cóż postacie ciekawie opisane, akcja interesująca – to mimo wszystko intryga przewidywalna do bólu. Główny bohater przemawia na samym początku, przekonując że nic nie jest takie jakim się nam wydaje.
No i obawiam się, że autor podszedł to tematu schematycznie – schemat ten stworzył w „Wyliczance” która mi się podobała, jednak w powieści kryminalnej schemat to akurat coś czego należy unikać. Nie chodzi mi tu o to, że główny bohater popada w rutynę: Gurney ma już swój styl za który można go lubić lub nie. To złoczyńcy, ich sposób postępowania i motywacje są powtarzalne. Cały czas miałem nadzieję, mordercą nie jest ten o kim myślałem cały czas. Finał był rozczarowujący do bólu, co niestety tą książkę jako kryminał dyskryminuje.
Nie, żadnych spoilerów tu nie ma 🙂
Ja właściwie lubię czytać recenzje będąc w trakcie lektury (nie żebym czytał dwa teksty jednocześnie). W pełni podzielam wrażenia autora recenzji co do fabuły.
Podoba mi się nakreślenie relacji pomiędzy postaciami, a relacje Gurneya z małżonką uważam za arcyciekawie opisane. Moim zdaniem Madeleine jest jedną z ciekawszych postaci. Podobnie jak w wyliczance rzadko kiedy się odzywa, w odróżnieniu od Gurneya nie interesuje się łączeniem punktów tylko samymi punktami, ale to właśnie jej spostrzeżenia czasami okazują się kluczowe.
Mam wrażenie jednak, że z tym „murowanym” to taki mały spoiler…