Alex Kava – „Zło konieczne” (recenzja)
Z twórczością Alex Kavy zetknąłem się jak dotychczas dwukrotnie, a moje przygody z jej książkami wspominałem zawsze bardzo dobrze. Autorka kojarzyła mi się z lekkim językiem i ciekawymi intrygami, które to cechy dominowały i przykrywały wszelkie ewentualne wady jej pisarstwa. Być może nie najlepiej świadczy o niej fakt, że kompletnie nie pamiętam tytułów czytanych książek, niemniej jednak jeszcze niedawno z czystym sumieniem i w ciemno polecałbym każde dzieło pani o bezpłciowym imieniu. Co ciekawe, gdy czytałem recenzję współautora tego bloga, poświęconą powieści „Kolekcjoner”, byłem przekonany, że to właśnie tę powieść miałem swego czasu w rękach, dopóki mój drogi kolega nie uświadomił mi, że była to wtedy nowość z 2011 roku. Ja natomiast ostatnie zetknięcie z twórczością pani Alex miałem – doskonale to pamiętam – podczas najnudniejszych wakacji mojego życia, które spędzałem „in the middle of nowhere”, czyli na chorwackim Pagu (serio, omijajcie szerokim łukiem to pustkowie), który to wyjazd miał miejsce dobrych kilka lat temu. Być może to właśnie ze względu na brak jakichkolwiek innych pozytywnych wrażeń dałem się bezproblemowo wciągnąć w świat wykreowany przez Alex Kavę, bo po przeczytaniu „Zła koniecznego” zmieniłem zdanie na temat twórczości tej autorki. Przede wszystkim – albo znacząco zmieniła styl, albo to ja źle ją zapamiętałem, a niezależnie od rozwiązania tej zagadki, lektura recenzowanej powieści była dla mnie raczej negatywnym zaskoczeniem. „Zło konieczne” nie ma bowiem wiele z tego, za co ceniłem dotąd twórczość pani Alex. A nie jest to też książka nowa, bo wydana w 2006 roku.
Do recenzowanej powieści sięgnąłem ze względu na opis fabuły, który wydawał się zwiastować same pozytywne doznania, a że – jak wspomniałem – autorka była mi znana, żywiłem przekonanie, że miło spędzę z nią parę wieczorów. Tymczasem z każdą chwilą moje zdziwienie narastało, a te parę wieczorów przerodziło się w kilka tygodni, kiedy to po prostu nie mogłem zmęczyć „Zła koniecznego”. Może też nie dlatego, że aż tak fatalnie się tę książkę czyta – po prostu niespecjalnie wkręca i wracałem do niej tylko wtedy, gdy już naprawdę niczego innego nie miałem do zrobienia. Do pewnego momentu liczyłem jeszcze, że mam do czynienia z niemrawym początkiem, a potem wszystko się rozkręci, lecz w którymś momencie zdałem sobie sprawę, że raczej styl narracji już się tutaj nie zmieni. A musicie wiedzieć, że jest on chaotyczny i niezbyt zrozumiały, wymaga większego niż by się tego oczekiwało od literatury popularnej skupienia, a autorka popełnia czasem szkolne wręcz błędy. Przykład pierwszy z brzegu – w którymś momencie narracja prowadzona jest z perspektywy pewnego bohatera, a w scenie uczestniczą jeszcze jego rodzona siostra i siostra zakonna. Autorka tymczasem tak dobiera słowa w didaskaliach, że naprawdę nie wiadomo, która z pań daną kwestię wypowiada. Język poza tym jest tutaj generalnie dość oporny – żarty wymuszone, aluzje niezbyt jasne i czasami naprawdę trzeba się domyślać, co autorka miała na myśli. No a nie oszukujmy się – nie jest to, kurde, „Król Duch”, żebym miał w tym odnajdywać przyjemność. Narracja w kryminale ma płynąć i trafiać bezpośrednio do świadomości, a nie gubić się gdzieś po drodze w moich średnio zapewne poskręcanych zwojach mózgowych.
Uderzyłem z grubej rury z analizą języka już w drugim akapicie, ale w końcu recenzujemy jak chcemy, a sądząc po ilości „lubię to” ze strony płci pięknej, o pochwałach profesjonalnych pisarzy nie wspominając, jesteśmy już gwiazdami rocka wśród bloggerów książkowych, więc jakiekolwiek ograniczenia kwitujemy co najwyżej uśmiechem politowania. Warto jednak uspokoić trochę atmosferę i zastanowić się, z czym mamy tutaj w ogóle do czynienia. Ano z książką, w której trup naprawdę ściele się gęsto i mam wrażenie, że trochę za dużo tutaj jak na jedną powieść odciętych głów i innych nieboszczyków. Kto śledzi tego bloga regularnie, wie dobrze, że uwielbiam kryminały o seryjnych mordercach i trudno mnie nazwać wrażliwcem, aczkolwiek wolę, gdy kolejne trupy pojawiają się w jakichś odstępach czasu, a ja mam okazję zastanowić się nad przebiegiem wydarzeń, a nie, tak jak to ma miejsce w recenzowanej książce, gdzie trudno się początkowo zorientować, ilu mamy zabójców, a także kogo i dlaczego zabijają. Ta wielowątkowość jest dość męcząca. Każdy kto przeczytał w życiu więcej niż trzy kryminały, będzie dobrze zdawał sobie sprawę, że wszystko w którymś momencie musi się połączyć, niemniej jednak narracja prowadzona jest w taki sposób, że cała fabuła nie ma początkowo dla biednego czytelnika żadnego sensu. W Waszyngtonie główna bohaterka serii powieści Kavy – Maggie O’Dell – próbuje rozwikłać sprawę serii zabójstw, w której ktoś porzuca same głowy ofiar, w innych częściach Stanów zabijani są księża, w tle pojawiają się rozterki młodego chłopaka, który bierze udział w tajemniczej grze, a jakby tego było mało – przyjaciółka protagonistki jest szantażowana przez jakiegoś bad-assa i z niewiadomych przyczyn nie chce tego profilerce z FBI powiedzieć. Rozumiecie coś z tego? Ja też przez dłuższy nie rozumiałem, a gdy już wreszcie wszystkie szufladki znalazły się na swoim miejscu, było za późno, by tę książkę uratować. I tutaj kolejna uwaga do pisarstwa Kavy – nie tyle sama fabuła jest skomplikowana i przesadzona, co sposób jej przedstawienia. Bo rozwiązanie zagadki ma względny sens, choć po raz kolejny domyśliłem się go z dość dużym wyprzedzeniem. Może tak już musi być, że literaturze kryminalnej coraz trudniej będzie mnie zaskoczyć?
Kolejną dużą wadą twórczości Alex Kavy, a przynajmniej tej powstałej w 2006 roku, jest zbyt duża ilość insajderstwa, które znacząco utrudnia odbiór całości. Owszem, jest ono obecne w praktycznie wszystkich seriach kryminałów, które łączy postać głównego bohatera, lecz z reguły nie uprzykrza życia tak jak tutaj. Pierwszy przykład z brzegu – recenzowane niedawno na ReadFreaku „Złe towarzystwo” Johna Verdona pochłonąłem bez znajomości wcześniejszej „Wyliczanki”, a fakt ten nie był dla mnie najmniejszą przeszkodą, by móc czerpać nie lada przyjemność z tego dzieła. Gdy już pojawiały się jakieś wątki insajderskie, mogłem albo łatwo domyślić się, o co chodzi, albo zostały wytłumaczone przez narratora, czy wreszcie – nie były konieczne do zrozumienia całości. Tutaj natomiast autorka co krok rzuca nam kłody pod nogi, bo bez znajomości wcześniejszych dzieł z Maggie O’Dell naprawdę łatwo zagubić się w różnego rodzaju zawiłościach. Lista wątków insajderskich będzie więc bardzo długa: były kochanek, potencjalny chłopak, z którym protagonistka flirtuje od jakiegoś czasu, dziwne i nieprzekonująco wytłumaczone relacje tejże z policjantką Julią Racine, postać gwałciciela nieletnich z przeszłości, kilka innych minionych spraw profilerki, przyjaciółka zachowująca się dość irracjonalnie oraz mnóstwo kolejnych wątków, które może byłyby smaczkami dla fanów serii, lecz u zwykłego zjadacza chleba tworzą raczej poczucie chaosu. Ten jest tym większy, że opisywane wydarzenia odbywają się w różnych miejscach Stanów Zjednoczonych i świata, więc naprawdę trudno za tym wszystkim nadążyć. Może nie każdy się ze mną zgodzi, ale jeśli kryminał wymaga od czytelnika zbyt dużego skupienia, uznaję to za wadę.
Lektura recenzowanej powieści Alex Kavy skłoni niektórych do postawienia dwóch jeszcze tez – książka ta jest społecznie zaangażowana i antyklerykalna. Z pierwszym aspektem można się zgodzić i będzie to jeden z dwóch atutów, jakie przytoczę w tej recenzji. Autorka podejmuje bardzo trudny temat – gwałtów na nieletnich – i w naprawdę obrazowy, dający do myślenia i przez to momentami przerażający sposób pokazuje, jak taki proceder może się odbywać i czemu tak rzadko kwestie tego typu wychodzą na światło dzienne, zwłaszcza w środowisku kościelnym. Czy jednak „Zło konieczne” jest w jakiś sposób wymierzone w księży? Nie jestem do końca przekonany. Owszem, są oni postawieni tutaj w bardzo złym świetle, jednak kontrowersyjność z tym związana jest jakaś taka… mało kontrowersyjna. Osobiście nie czułem całego przekazu i nie wiem, co autorka chciała nam przekazać. Na pewno zabrała głos w kwestii gwałtów na nieletnich wśród księży. Pytanie tylko – jakie płyną z tego wnioski? Czy to cały kościół jest zły, czy tylko pojedyncze przypadki zatruwają jego ogólny wizerunek? A może po prostu chodziło jedynie o zwrócenie uwagi na problem pedofilii wśród księży? Czemu autorka zdecydowała się na tak trudny temat? Czy chodziło tylko o fabułę kryminalną, czy miała w tym głębszy zamysł? Są to niestety pytania, które pozostają bez odpowiedzi. Nie twierdzę, że gdyby „Zło konieczne” było książką typowo wymierzoną w kościół, przedstawiałoby dla mnie większą wartość. Wręcz przeciwnie – księża grabią sobie obecnie tak często, że krytykowanie ich stało się zbyt proste, a przez to wręcz trywialne. Wolałbym jednak, żeby pani Alex jakoś się do całości ustosunkowała. Gdybym wiedział, że książka ta powstała, gdyż jest ona zdeklarowaną przeciwniczką księży, bądź sama została w dzieciństwie skrzywdzona, zobaczyłbym w całości dużo więcej sensu.
Drugim oprócz zaangażowania społecznego atutem, o którym trzeba tutaj wspomnieć, jest sama konstrukcja fabularna. W jej realizacji autorka co prawda przekombinowała i poległa na całej linii, popełniając błędy, które nawet debiutantowi trudno byłoby wybaczyć, niemniej jednak intryga wydaje się nietuzinkowa i całość mimo wszystko momentami (z naciskiem na „momentami”) wzbudza zainteresowanie. Nie jest to jednak kwestia, która byłaby w stanie przyćmić wszystkie opisane wcześniej wady. Ja sam mimo początkowego entuzjazmu skutecznie zniechęciłem się do Alex Kavy, a poprzednia recenzja jej książki, która pojawiła się na tym blogu, tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że coś jest z jej pisarstwem nie tak. Nie zamierzam więc szybko dawać tej pani kolejnej szansy, a jeśli uważacie, że to niesłuszne podejście, wyprowadźcie mnie proszę z błędu w komentarzach. No cóż – to mój ostatni wpis w tym roku, więc tego… wesołych… a co do „Zła koniecznego”, to na prezent kupować nie polecam.
Całkiem niedawno dowiedziałam się, że Alex Kava to kobieta. Jeszcze nic nie czytałam tej autorki.
kolodynska.pl