John Grisham – „Kancelaria” (recenzja)
Jeśli miałbyś jakiekolwiek problemy z prawem, nie chciałbyś, żeby reprezentowała Cię kancelaria Finleya i Figga w południowo-zachodnim Chicago. Wspólnicy sami nazywają swoją firmę „butikiem”, a ich reklam nie znajdziesz w telewizji czy na billboardach, ale na ławkach w parkach, na słupach telefonicznych, czy… na odwrocie kuponów bingo. Wally Figg to alkoholik niepijący od kilkudziesięciu dni, bez prawa jazdy (zabrane za jazdę pod wpływem), rozwiedziony czterokrotnie, a do tego sypia z klientką w swoim gabinecie. W godzinach pracy. Oscar Finley jest starszy i bardziej stateczny, choć od trzydziestu lat trwa w nieszczęśliwym małżeństwie. Przychodzi do pracy koło południa, zły i zdziwiony, że ludzie czegoś od niego chcą. Oboje nie grzeszą etyką pracy – swoich klientów łowią najczęściej w szpitalach lub w zakładach pogrzebowych, wręczając wizytówkę rodzinie zmarłego. Często przez otwarte okno nasłuchują odgłosu stłuczki; pędzą wtedy z ofertą na najbliższe skrzyżowanie. Jednocześnie wciąż czekają na zlecenie życia, sprawę, która zrobi z nieudaczników prawdziwych bogaczy. Oto Kancelaria.
David Zinc zaś jest młodym pracownikiem znanej prawniczej korporacji z siedzibą w ogromnym wieżowcu. Dobre zarobki okupione są masą nadgodzin, stresem i przymusem znoszenia znienawidzonego szefa. Pewnego dnia David robi coś, o czym marzy większość ludzi na etacie: wjeżdża rano windą na dziewięćdziesiąte któreś piętro i nagle stwierdza, że ma dość takiej pracy. Obraca się na pięcie, zjeżdża na parter i udaje się do najbliższego baru, gdzie pod ostrzałem telefonów z pracy upija się w błogim szaleństwie. Po południu wsiada w taksówkę i na wpół przytomny trafia przypadkiem do Figga i Finleya, gdzie nazajutrz, uczesany i pachnący, rozpoczyna normalną pracę, szczęśliwy, że porzucił korporacyjny kierat. Figg niedługo potem wynajduje nową sprawę, kolejną stuprocentową żyłę złota. Chce pozwać trzeciego największego na świecie producenta leków za specyfik o nazwie krayoxx, który oprócz tego, że ma obniżać cholesterol, to podobno osłabia serce i powoduje udar. Bez żadnych rzetelnych badań i dowodów, za to z naprędce „załatwionymi” członkami rodzin rzekomych ofiar krayoxxu, kancelaria składa zbiorowy pozew i pewna sukcesu zaczyna liczyć niezarobione jeszcze pieniądze. Jednak przed prawnikami, którzy mają zerowe doświadczenie w takich sprawach, wyrasta prawdziwe wyzwanie i długa droga do upragnionego bogactwa…
Z powodu dość słabego zaopatrzenia w pewnym peryferyjnym EMPiKu, „Kancelaria” wydawała się jedynym sensownym wyborem. Jednak długo stałem z książką w ręku i trochę modyfikując sławne hamletowskie pytanie, opóźniałem wciągnięcie karty bankomatowej z portfela. Bo jakkolwiek dobrych opinii o Johnie Grishamie bym nie słyszał, to zniechęcało mnie jedno hasło: „thriller prawniczy”. A przede wszystkim „prawniczy”. Flaki z olejem, pomyślałem. Kiedy zdawałem na studia, chciałem iść wszędzie, byle nie na prawo. Wydawało mi się, że to najnudniejszy kierunek na całym Uniwersytecie. Wtedy dostałem się na filologię polską i musiałem przeorganizować swoje sądy. Nieważne. Grisham umie na szczęście pisać w ciekawy sposób nawet o takich z pozoru nudnych rzeczach jak proces, przesłuchiwanie świadków czy mowy końcowe. Przystępny język bez branżowego bełkotu i jeśli ktoś tak jak ja bronił się do tej pory przed tego rodzaju literaturą, to uspokajam – nie ma się czego obawiać: thriller prawniczy nie oznacza, że trzy czwarte książki jest zapełnione nudnymi tyradami na sali sądowej.
Duet Figg i Finley to jeden z lepszych duetów literackich z jakim ostatnio się spotkałem. Wspólnicy są fantastycznie charyzmatyczni, różni jak ogień i woda, przejaskrawieni, małostkowi, ale nie sposób ich nie lubić. Łączą ich w zasadzie dwie rzeczy: nienawidzą swojej pracy i są piekielnie zabawni (to znów zasługa autora). Dialogi i metody pracy kancelarii to prawdziwa farsa i w paru momentach naprawdę można się uśmiać. Inna sprawa, że absurdalny pomysł pozywania koncernu farmaceutycznego przez żałosną kancelaryjkę sprawia, że całość nabiera tragikomicznego wyrazu, bo nietrudno się domyślić, że sprawy zaczynają przybierać inny obrót, niż wspólnicy zakładali. Książka zresztą bazuje trochę na kontrastach: Figg różni się od Finleya, różni się dotychczasowa korporacyjna praca Davida od tego, co czeka go w „butiku”, a do tego bogaty producent leków kontra wieczni dorobkiewicze liczący na szybki zysk. Efekt jest bardzo dobry, a historia, mimo swojego wyolbrzymienia i „kabaretowatości”, wydaje się życiowa i autentyczna.
Ciekawym wątkiem jest również małe śledztwo, które David prowadzi na własną rękę. Odcinając się od kuriozów Figga i Finleya, młody absolwent Harvardu bada sprawę małego chłopca z Birmy, który zatruł się ołowiem z zabawki. Zarówno ten wątek jak i główny proces stają się pretekstem do pokazania słabości systemu sprawiedliwości i obnażenia nieuczciwych praktyk dużych firm. Z książki bije jednak duża dawka optymizmu i (nie zdradzając nic z fabuły) każda strona kończy proces i dochodzenie jako lepszy człowiek/firma.
To, co mnie dość mocno zaskoczyło na minus, to absolutny brak suspensu. Nie zdradzę zbyt wiele, jeśli napiszę, że proces po prostu kończy się (z jakim rezultatem dla naszych bohaterów dowiecie się sami), jednak nic z tego nie wynika. Po prostu – sędzia odczytuje wyrok ławy przysięgłych, wszyscy się rozchodzą, koniec książki. Wiem, że nie jest to kryminał, ani nawet thriller (no bo gdzie tu thriller?), ale o jakiś element zaskoczenia Grisham mógł się postarać. Ktoś mógłby być szpiegiem, całość mogła okazać się mistyfikacją albo pijackim majakiem Davida Zinca, sędzia mógłby być przekupiony, a Figg mógł okazać się kobietą z hirsutyzmem. O nie – tu każdy jest tym, kim Grisham go stworzył na początku; proces jest procesem, wyrok wyrokiem, bez drugiego dna i bez oszałamiających rewolucji na ostatnich kartach powieści, które nadałyby nowego znaczenia wcześniejszym rozdziałom. Naprawdę mnie to zdumiewa; dawno nie czytałem książki, która jest tak naprawdę opowieścią, prawie reportażem z case`u pewnej kancelarii, który w finale nawet nie stara się zaskoczyć czytelnika. A to przecież robią nawet romansidła!
Nie przedłużając – „Kancelaria” jest bardzo dobrą, tragikomiczną opowieścią i mimo braku suspensu czyta się ją przyjemnie. To w znośnej ilości „prawniczy”, z niewiadomego względu „thriller”, który łyknąłem w dwa wieczory. I nie żałuję ani minuty. Ciekawy jestem opinii fanów Grishama, którzy znają jego wcześniejsze książki, bo ja, wstyd się przyznać, znam tylko ekranizacje jego wcześniejszych lektur. Co myślicie o „Kancelarii”? Co jeszcze warto przeczytać?
Jeżeli połknąć bakcyla Grishama to koniecznie Bractwo i Zaklinacz Deszczu (choć tu ekranizacja zdumiewająco udana). Z daleka od „Zeznania”!!
Zabieram się za Kancelarię. Recenzja obszerna i ciekawa, chociaż wydaje mi się bardzo subiektywna. Ja osobiście nigdy nie obawiałam się tematyki prawniczej, wręcz przeciwnie. Przygodę z Grishamem rozpoczęłam od Zaklinacza deszczu i się zauroczyłam. Jak dotąd najsłabiej oceniam Króla afer/pozwów, ale nie zmęczyłam ani nie znudziłam się Grishamem. Dlatego jestem ciekawa, co w tej Kancelarii… Ekranizacji nie oglądałam, ale jeszcze nigdy film nie dorównał książce.