Bernard Minier – „Bielszy odcień śmierci” (recenzja)
„Cmentarz w Pradze”, „Upiory Czarnobyla” i dzisiejsza książka – „Bielszy odcień śmierci” -nagrobkowo-tanatologiczne tytuły rozgościły się na naszym blogu i ten recenzyjny danse macabre od Włoch przez dawny ZSRR, zawiódł nas w śnieżne Pireneje. Aż boję się następnej recenzji, którą niebawem wrzuci Kris, ale coś mi podpowiada, że nie będzie to „Cecylka Knedelek i poletko truskawek”. Bernard Minier zadebiutował od razu najlepszym kryminałem we Francji w 2011 roku, co już jest pewną rekomendacją. Ja jednak bardziej ufam własnym przeczuciom i zwyczajom, a jednym z nich jest czytanie pierwszego zdania powieści, którą mam zamiar kupić. To z „Bielszego odcienia śmierci” szczególnie mnie zaintrygowało. Brzmi: „Dgdgdgdgdgdg – taktaktak – ddgdgdgdgdgdgdg – taktaktak”. I jak tu nie kupić takiej książki?!
Okej, dość pajacowania, bo lektura to poważna i bardzo dobra. Zaczyna się jak na dobry kryminał przystało: od morderstwa. Dość nietypowego i makabrycznego, bo na ostatniej stacji kolejki linowej ktoś powiesił pięknego za życia, ale teraz martwego i bez głowy yearlinga, rasowego konia. Zwierzę należało do lokalnego milionera, który nie może odżałować straty i który równocześnie może mieć na pieńku z kilkoma osobami… Po podjęciu śledztwa przez komendanta Martina Servaza pojawiają się kolejne trupy, również dość wyjątkowe, które zdają się mieć wspólny mianownik z martwym koniem. Kto zabija? Podejrzenia padają na leżący nieopodal Instytut Psychologiczny Wargniera, gdzie leczy się/więzi najgorszych i chorych przestępców. Są oni perfekcyjnie strzeżeni, jednak na miejscu zbrodni śledczy znajdują DNA najbardziej przebiegłego i okrutnego pacjenta, Juliana Hirtmanna. Tymczasem w Instytucie pracę zaczyna młoda psycholog sądowa, Diane Berg, która powoli odkrywa, że w jej nowym miejscu pracy dzieje się coś niedobrego.
Obiecałem sobie kiedyś, że nie będę przeglądał innych recenzji czytanej książki, dopóki nie dokończę swojej. Teraz nagminnie łamię to postanowienie. Czytam większość recenzji, ale nie po to, żeby wyrobić sobie zdanie i wiedzieć co pisać, tylko żeby wiedzieć, czego i jak nie pisać. Albo żeby przynajmniej opisać to innymi słowami, bo masa recenzji jednej książki bywa do siebie bardzo zbliżona i operuje nawet podobnymi zbitkami słów (ludzie, czy wy zrzynacie od siebie?!). Gdzieś wyczytałem, że powieść „Bielszy odcień śmierci” jest nudna i wolno się rozkręca. Ciężko jest mi się z tym zgodzić. Nie jest to samonakręcająca się, typowa sensacja, bo bliżej lekturze do skandynawskiego klimatu – dość szczegółowe (ale w granicach rozsądku) opisy, trochę psychologii i, jak głosi tekst na okładce, francuskie wyrafinowanie. W to mi graj, choć wiem, że niecierpliwe osobniki wychowane na nowych bajkach z Cartoon Network będą czytać tylko parzyste strony. Nie warto – książka jest bardzo dobra i wyważona – po pierwszym morderstwie pojawiają się kolejne, po których mamy klasycznie prowadzone śledztwo i punkty zwrotne w najbardziej odpowiednich momentach.
Minier wychowywał się w Pirenejach, dzięki czemu nie otrzymujemy kolejnego kryminału osadzonego w wielkim mieście czy na wybrzeżu oceanu, ale książkę z oryginalnym, europejskim klimatem. Wysokie góry, kolejka linowa elektrowni wodnej, ponury Instytut na uboczu i średniej wielkości zaśnieżone miasteczko. Momentami bywa dość strasznie a i Minier bardzo sprawnym piórem potęguje surowy klimat grozy. To zresztą duży plus książki – mało tego, że kryminał to i thriller pełną gębą – niektóre postacie tajemnicze, żeby nie powiedzieć że demoniczne, morderstwa (i ich dobre opisy!), od których włos jeży się na ciele i wszechobecna, ciężka atmosfera przeszłości, która odbita echem wraca, żeby o sobie przypomnieć… I zrobiło się dość mrocznie i poetycko. Co do samej zagadki, zakończenie potrafi zaskoczyć, choć oczywiście w trakcie lektury miałem pewne typy co do poszczególnych wątków – niektóre się sprawdziły, w niektórych to Minier był górą. Czyli na plus. Ciekawi mnie tylko zarzucenie, a w zasadzie niewyjaśnienie wątku córki komendanta Servaza i jej niepokojącego wyglądu. Nie wiem czy to zwykłe przeoczenie autora, czy… No właśnie co, bo nie mam pojęcia dlaczego ten wątek, choć nieszczególnie istotny, to rozmył się jak gdyby nigdy nic.
To co kładzie się lekkim cieniem na powieści to moim zdaniem postać Diane Berg, świeżo zatrudnionej psycholog w Instytucie. Jest bojaźliwa, niezdecydowana i ciapowata. Możesz usunąć pierwsze „a” z ostatniego przymiotnika, jeśli już mam być bardziej dosadny. Niby chce, ale nie może, a jak już może, to się lęka własnego cienia. Oprócz tego zauważyłem, że Minier lubi czasem rzucić sztampowym, hollywoodzkim tekstem, jak wtedy, gdy komendant Servaz przesłuchując grupkę rozwydrzonych chłopców, na zaczepki jednego odpowiada: „To ja jestem tutaj od zadawania pytań”. No błagam, to chyba najbardziej ograny tekst, który może stanąć w szranki z „Wszystko będzie dobrze” w co drugim filmie no i legendarnym „Mamy towarzystwo” z obowiązkowym zerknięciem w lusterko wsteczne. Więcej grzechów nie pamiętam, bo gdybym pamiętał, to nie omieszkałbym wbić jeszcze paru szpilek w karty tej lektury. W końcu kupiłem ją za własne pieniądze, a nie otrzymałem z wydawnictwa wraz z czekiem na tysiąc euro (Rebis, teraz Twój ruch)….
Oryginalny tytuł książki to „Glacé” czyli „Lód”, w Polsce „Bielszy odcień śmierci”, a w Niemczech „Czarny motyl”. Kolejny porządny kryminał na naszym blogu, który być może nie wyryje się w naszej pamięci do nieszczęśliwej starości ani nie wywróci Waszego literackiego świata do góry nogami, ale który mogę spokojnie polecić. Dobry pomysł, klimatyczna sceneria, atrakcyjna fabuła – nie było w powieści nic, co mogło mnie mocno rozczarować. Widzę tu pewne podobieństwa z „Wyliczanką” Johna Verdona, recenzowanej jakiś czas temu: nieznane szerzej nazwisko, debiut, który okazuje się od razu niemałym hitem i inteligentna, dopracowana fabuła, która będzie się podobać. Gdybyśmy mieli pod recenzjami szkolną skalę ocen (ale nigdy nie będziemy mieć), to książka otrzymałaby pięć minus. A więc będę miał Miniera na oku.
PS. Nie wiem czy to tylko moja chora wyobraźnia, ale w górnej części okładki widzę co najmniej sześć wykrzywionych nieludzkich twarzy. Być może to celowy zabieg, a może… Nie wiem, ale przeraża mnie to.
Dodaj komentarz