J.W. Cortez – Cel: Kajmany (recenzja)
Proszę, proszę, fame-o-meter ReadFreaka cały czas rośnie i nie wspominając już samej oglądalności, niech świadczy o tym fakt, że coraz więcej osób odzywa się do nas z prośbą o zrecenzowanie książek. Tak naprawdę to właśnie napisawszy te słowa zorientowałem się, że kilku z nich nie odpowiedziałem na maile… Postaram się nadrobić w najbliższych dniach, jeśli nie zapomnę. Anyway, dobrych kilka miesięcy temu odezwało się do nas wydawnictwo „Novae Res”, które jak przeczytałem na ich stronie internetowej, zajmuje się wydawaniem i promocją polskiej beletrystyki oraz prozy popularnonaukowej ze szczególnym naciskiem na debiutantów. Choć cel to szczytny, był to właśnie powód, dla którego tak długo zbierałem się do przeczytania tegoż dziełka. Przede wszystkim – czy ktoś z Was słyszał o kimś takim jak J.W. Cortez? Śpieszę z odpowiedzią, że ja też nie, a nawet Wszystkowiedzący Wujaszek o wiadomym imieniu nie za bardzo potrafi podpowiedzieć. Co więcej – książka tego pana (a może pani? Kto tam może wiedzieć na podstawie inicjałów) o charakterystycznym pseudonimie (nazwisku?) traktuje o grupie przyjaciół, którzy… uwaga… napadają na bank. Super – pomyślałem sobie, układając w głowie kilka złośliwości na temat potencjalnego poziomu tego wydawnictwa w celu wykorzystania ich potem w recenzji. Niemniej jednak, drugi z autorów tego bloga zapewnił mnie, że warto się z książką zapoznać, bo lektura to lekka i napisana z poczuciem humoru. Wreszcie się więc przełamałem i, ku własnemu zaskoczeniu, przeczytałem to dziełko z przyjemnością w ciągu może tygodnia.
Oczywiście można mi teraz zarzucić, ze piszę tak z premedytacją, bo w końcu „Cel: Kajmany” dostaliśmy od wydawnictwa (obok „Wyprawy” recenzowanej jakiś czas temu), więc wypada, jesteśmy zobowiązani i w ogóle bla bla. Mówiąc szczerze, bardzo chętnie dam się przekupić i będę pisał peany nawet na cześć współczesnych poetów, którzy nie zauważyli, że brak rymów, interpunkcji i środków stylistycznych przestał być oryginalny kilkadziesiąt lat temu i totalnie nikogo nie obchodzi, co mają do powiedzenia, ale stawka musi być tutaj wyższa niż 29,90, które zapłaciłbym za tę książkę, chcąc ją nabyć samemu (do ceny zresztą jeszcze przejdę). Także tego – jakby co, to wiecie, jak mnie znaleźć, a ja tymczasem uczulam, że recenzja ta powstaje bez jakiejkolwiek taryfy ulgowej.
Co prawda „Kajmanom” nie było mnie trudno zaskoczyć, ponieważ nie miałem co do tej książki jakichkolwiek oczekiwań. No bo nie oszukujmy się (powtórzę to jeszcze raz, gdyż nie wiem czy uprzednio dostatecznie podkreśliłem), że jeśli zestawimy ze sobą słowa „Polak”, „debiutant” i „książka o napadzie na bank”, myślimy tylko o katastrofie. Prawicowo-nacjonalistyczną część naszych czytelników proszę o spokojne opuszczenie tej strony, niewrzucanie bluzgów do komentarzy i w ogóle było miło Was znać… Wracając jednak do rzeczy – lektura faktycznie okazała się lekka, przyjemna i nawet wciągająca. Z tym poczuciem humoru to bym specjalnie nie przesadzał, ale owszem – kilka razy się uśmiechnąłem, a raz wybuchnąłem szczerym śmiechem.
Że napad na bank to już wiemy, ale ponieważ autor (bohaterami książki jest czterech facetów, więc decyduję się na taką właśnie formę) myślał zapewne nad intrygą podczas wielu bezsennych nocy, czuję się w obowiązku poświęcić jej kilka jeszcze słów. Ironia to oczywista i celowa, gdyż tak naprawdę fabuła jest tutaj prosta do przesady. Ot czterech kolegów – Łysy, Szef, Czarny i Kajdan – postanawia napaść na bank, a potem wyjechać na Kajmany. No i w sumie to tyle… Myślicie prawdopodobnie, że się nabijam, ale tutaj naprawdę niewiele więcej da się powiedzieć. Chłopaki chodzą sobie po mieście, rozkminiają co i jak, narzekają na szarą rzeczywistość i wciągają do współpracy pewnego Araba. Cel natomiast przyświeca im jeden – chcą ukraść duże pieniądze i wyjechać na Kajmany, choć nawet dobrze nie wiedzą, gdzie na kuli ziemskiej to miejsce się znajduje. I w tym momencie o fabule naprawdę niewiele więcej można powiedzieć, jeśli nie chce się zdradzać więcej niż jej połowy.
Tak też wygląda praktycznie każda warstwa tej książki. Wszystko jest tutaj proste i mało konkretne. Jedno jest pewne – J.W. Cortez to zamiłowania do szczegółów nie ma. Nie wiemy, w jakim mieście rozgrywa się akcja (choć są przesłanki, które pozwalają typować), nie znamy imion i nazwisk głównych bohaterów (ksywki natomiast oryginalnością nie grzeszą), nie za bardzo wiemy, czym się trudnią na co dzień, a i specjalnie nie odróżniają się od siebie charakterami. Wiemy co prawda, że jeden ma zawsze pecha, a drugi doświadczenie w szemranych interesach. Są to jednak zbyt skąpe informacje, by profil psychologiczny mogli utworzyć najwięksi spece z FBI, nie mówiąc już o tym, co by zrobił bidula Rudolf Heinz. Jeśli natomiast chcecie wiedzieć, jak przebiegł sam napad, to też za wiele o genialnym planie czwórki bohaterów wspieranych przez Araba powiedzieć nie mogę. W książce wszystko bowiem odbywa się tak bezproblemowo, że gdyby faktycznie było to takie proste, połowa Polaków siedziałaby na Kajmanach, a w kraju nie funkcjonowałby żaden bank. Jest to tym bardziej dziwne, że dwójka z bohaterów w pewnym momencie postanowiła na próbę okraść bankomat i totalnie się skompromitowała. Z bankiem jednak problemów nie było (zaznaczam, iż cały czas nie zdradziłem więcej, niż można się dowiedzieć z okładki). W jakimś momencie książki pojawia się natomiast pewna korporacja, którą narrator nazywa… po prostu Korporacją. Po co się w końcu bawić w copywritera i wymyślać oryginalną nazwę? Rozwiązanie to jednak w kontekście całości zupełnie naturalne.
Czy jest to wadą książki? Oczywiście – w końcu literatura, zwłaszcza ta przygodowa, czy podszyta wątkiem kryminalnym, opiera się na szczegółach, czy ciekawych kreacjach postaci. Tym większy szok budzi we mnie fakt, że prowadzenie narracji w tym stylu kompletnie w odbiorze nie przeszkadza. Język jest dobry, prosty i lekki, a odbiorca zżywa się z postaciami mimo ich pozornej bezbarwności i przede wszystkim – jest ciekaw dalszych losów bohaterów. Nie oczekujmy tutaj skomplikowanych porównań, metafor, czy zretoryzowanych konstrukcji zdań. Autor nazywa rzeczy po imieniu i mówi dokładnie tyle, ile trzeba, by poprowadzić akcję do przodu – ani słowa więcej. Jedyną tak naprawdę poważniejszą niezgrabnością językową jest powtarzana z uporem maniaka przez narratora fraza „nasi bohaterowie”. Pasuje ona bardziej do książki dla dzieci, a nie prozy przygodowej, która zapewne chciałaby być traktowana poważnie.
No właśnie, bezszczegółowy, minimalistyczny sposób pisania autora z jednej strony przywodzi na myśl maniery pisarskie nastolatków, z drugiej jednak – język jest tutaj zbyt sprawny jak na ten wiek. Co więcej, autor prawdopodobnie sam zmęczony jest codzienną, ośmiogodzinną pracą i napisanie takiej książki było dobrą odskocznią od szarej rzeczywistości. W tekście zawiera dodatkowo kilka spostrzeżeń, z którymi przeciętny człowiek może się utożsamić. O ile rutyna życia jest w chwili obecnej przeze mnie jak najbardziej pożądana, tak też mam ten problem, że budzę się przed budzikiem i też, niczym jeden z bohaterów, chętnie bym się tego oduczył. Biorąc więc pod uwagę te rozmyślania, dochodzę do wniosku, że tajemniczy J. W. Cortez to człowiek trochę po dwudziestce (ciekawe jaki ze mnie profiler). Elementy humorystyczne, jak wspominałem, również w „Kajmanach” się znajdą. Mogłoby być dużo lepiej, gdyby autor częściej ocierał się o absurd językowy, tak jak ma to miejsce w moim ulubionym fragmencie, kiedy Szef przedstawia swoją prezentację dotyczącą napadu na bank: „Zacznijmy od teorii, Bank jest to instytucja, w której można znaleźć pieniądze, zaś napad jest to czynność służąca do uzyskania korzyści czyimś kosztem. Zaś ‘na’ jest przyimkiem – poprawcie mnie jeśli się mylę”.
Mam wrażenie małego chaosu, który wprowadziłem do tej recenzji, ale tak naprawdę jest on chyba jedyną odpowiedzią na mój stan ducha związany z „Kajmanami”. Książka ta ma bowiem wszystkie cechy wydawnictwa mocno przeciętnego, ale ja sam naprawdę miło spędziłem z nią czas i z czystym sumieniem mógłbym polecić przyjacielowi. Niemniej jednak, i tutaj zwracam się do wydawnictwa, 29,90 to ona warta nie jest. Ja rozumiem, że za darmo książki wydrukować nie można, a i podatek nam bezdusznie podniesiono, ale nie jest to też znowu dzieło jakoś rewelacyjnie wydane. Czytelnik natomiast dorzuci kilka złotych i kupi sobie nowe wydawnictwo kogoś z czołówki współczesnych pisarzy. A do tego grona J.W. Cortezowi jeszcze sporo brakuje. Nic jednak straconego – zachęcam, by nie porzucać pisania i dalej ćwiczyć, bo na pewno jest szansa, by coś w literaturze popularnej zwojować.
Dzięki za kompleksową recenzję. Przymierzam się właśnie do tej książki.