Keith Richards – „Życie” (recenzja)
Daleko mi do nazywania się fanem rocka, choć nie ukrywam, że jest to muzyka, na której choć specjalnie się nie znam, to mogę jej słuchać z przyjemnością przez dłuższy czas. Co więcej – nigdy jakoś nie interesowałem się twórczością legendarnego już dziś zespołu, jakim jest kolektyw The Rolling Stones. Każdy z nas jednak zapewne zna dobrze przynajmniej kilka ich utworów, lecz nawet sobie tego nie uświadamia. Ja sam, przed przeczytaniem tego dzieła, nie byłbym prawdopodobnie w stanie wymienić z pamięci czegokolwiek poza „Satisfaction”. Jakoś tak wyszło, że w mojej rodzinie słuchało się raczej Deep Purple, The Doors, czy Queenu, a Stonesiaki byli z reguły pomijani. Czemu więc postanowiłem zmierzyć się z nie byle jakich rozmiarów cegłą (około 550 stron samego tekstu), jaką jest autobiografia Keitha Richardsa pt. „Życie”? Powodów jest kilka. Przede wszystkim, jestem namiętnym słuchaczem muzyki, Rolling Stones to kawał historii, a ja chciałem swoje horyzonty poszerzyć. Po drugie, stałem się z pewnością ofiarą kampanii reklamowej, która na długo przed moim sięgnięciem po książkę przekonała mnie, że jest to dzieło wybitne. Po trzecie, fragmenty autobiografii czytane były w radiu, którego słucham, co dodatkowo tylko mnie zachęciło. Po czwarte wreszcie i najważniejsze – czy może być ciekawsza autobiografia niż ta napisana przez gwiazdę rocka? Gdyby powstała, konkurować mogłaby chyba tylko książka Charliego Sheena, ale jak to błyskotliwie zauważyli moi przyjaciele, składałaby się prawdopodobnie w większości z pustych kartek, więc może mój entuzjazm jest nieuzasadniony. Do wspomnianych motywacji można jeszcze dodać zapewne fakt, że zawsze chciałem być gwiazdą muzyki i, jako że szanse na to są w najlepszym przypadku zerowe, dzieło to mogło mi dać namiastkę spełnienia marzeń… Anyway – czterokrotnie za długi wstęp, który zawiera przynajmniej 10 niepotrzebnych informacji, mamy za sobą, więc czas przejść do oceny autobiografii Keitha Richardsa. No to lecimy.
Gitarzysta The Rolling Stones wybrał ciekawe, choć też nie bóg wie jak zaskakujące rozwiązanie kompozycyjne, a mianowicie rozpoczął swoją opowieść z grubej rury, przedstawiając historię z 1975 roku, kiedy to podczas trasy po Stanach Zjednoczonych został zatrzymany przez policję wraz z partnerem z zespołu, przyjacielem i ochroniarzem w samochodzie po brzegi wypchanym narkotykami. Można więc powiedzieć, że wzorem mistrzów zajmujących się co prawda innymi gatunkami, rozpoczął od trzęsienia ziemi, a napięcie powinno było tylko rosnąć. Czy stało się tak w rzeczywistości? No właśnie niestety nie, gdyż stwierdzić muszę z lekkim żalem, że jeśliby graficznie przedstawić zainteresowanie, jakie wzbudzało we mnie „Życie”, wyszłaby z tego idealna sinusoida. Keith Richards potrafi pisać bardzo ciekawie, a człowiek nie wiedząc kiedy posuwa się o kilkanaście stron do przodu, jaki i przynudzić tak, że zaczynamy patrzeć, ile jeszcze zostało do końca, marząc o kolejnej książce. Spostrzeżenie mam tu jednak następujące – nie jest tak, że autobiografia robi się interesująca tylko tam, gdzie pojawiają się narkotyki i problemy z prawem, a nudna w momencie opisów riffów gitarowych i inspiracji muzyka. Keith Richards ma niespotykany talent pisania nudno o rzeczach ciekawych i interesująco o kwestiach zupełnie pozbawionych polotu. Nie jest to regułą „Życia”, ale tendencję tego typu można zauważyć.
Zaznaczyć trzeba, że autobiografia Keitha Richardsa jest oczywiście pozycją obowiązkową nie tylko dla fanów Stonesiaków, ale w ogóle pasjonatów muzyki, która powstawała w latach ’50, ’60, ’70 i trochę mniej ’80. Mam świadomość, że gdybym dobrze znał się na rock and rollu, bluesie i oldschoolowym R&B, „Życie” sprawiłoby mi dużo więcej przyjemności. Gitarzysta sypie bowiem nazwiskami/ksywkami wykonawców oraz tytułami ich utworów jak z rękawa, opowiada o riffach gitarowych i generalnie technice posługiwania się tym instrumentem, a także wysnuwa analogie, które są poza zasięgiem przeciętnego zjadacza chleba jak niżej (wyżej?) podpisany, który oczywiście nazywa się tak tylko i wyłącznie na prawach toposu afektowanej skromności. Osoby posiadające ograniczony zasób wiedzy związany z tym tematem mogą poczuć się trochę zagubione i znudzone tą litanią nazwisk, która atakuje nas zwłaszcza w początkowych fragmentach książki.
Musicie bowiem wiedzieć, że po trzęsieniu ziemi z początku „Życia”, przez dłuższy czas mamy do czynienia co najwyżej z lekkim zefirkiem, który przyjemnie muska nam twarz, ale w pewnym momencie może stać się męczący. Keith Richards wraca bowiem do swoich lat dziecinnych i wczesno młodzieńczych, opowiada o rodzinie, obyczajach, a także rozwijających się fascynacjach muzycznych. Jest to do pewnego stopnia ciekawe i nawet poniekąd momentami daje dobrą lekcję historii, niemniej jednak – zdecydowanie za długie (tak, wiem, przyganiał kocioł garnkowi…). Gitarzysta The Rolling Stones bowiem nie tylko znajduje upodobanie w wymienianiu muzyków, z którymi grał, albo się inspirował, ale również wszystkich osób, które w jakiś sposób wpłynęły na jego życie. Daje to niestety wrażenie, że mamy raczej do czynienia z jakimś pamiętnikiem pisanym bardziej dla siebie i bliskich, niż autobiografią, która ma być przecież wydana. To tak jakby Keith chciał się wszystkim tym osobom przypodobać i dać satysfakcję, że poświęcił im mniejszy lub większy passus.
Co więc z kontrowersyjnością, która reklamowana była jako największy atut dzieła? Jest to z pewnością moce nadużycie. Owszem, gitarzysta potrafi nazywać rzeczy po imieniu, dużo miejsca poświęca różnym swoim wybrykom z narkotykami na pierwszym planie, wspomina nawet, że Micka Jaggera natura nie obdarzyła zbyt hojnie w wiadomej kwestii, czy pisze o konfliktach, z tym największym na pierwszym planie – między nim samym, a wokalistą Rolling Stones. Niemniej jednak, nie ma w tej książce niczego, co wywołałoby u mnie reakcję w stylu „wow, teraz to koleś pojechałeś po bandzie”. Wszystkiego, co zostało opisane, po gwieździe rocka się spodziewałem.
Konflikt Keitha Richardsa z Mickiem Jaggerem zasługuje w ogóle na odrębny akapit. Wydaje mi się, że o ile obaj panowie mogą być określani mianem frontmanów ekipy, tak ten drugi jest postacią bardziej rozpoznawalną (potwierdzeniem niech będą chociażby czerwone podkreślenia proponowane mi przez Worda). Autor pisze nawet o kompleksie wokalisty zauważalnym ponoć w wielu zespołach, który objawia się na pewnym etapie traktowaniem wszystkich z góry i nienaturalnym przerostem ego. Wydaje mi się jednak, a jestem z pewnością lepszym profilerem niż policjanci z Sosnowca, którzy zbudowali profil psychologiczny nieistniejącej osoby, że to Keith Richards ma kompleks Micka Jaggera. Na przestrzeni „Życia” dostaje się wielu postaciom, ale ta zapalczywość skierowana w stronę bądź co bądź przyjaciela (a przynajmniej ex-przyjaciela i obecnego kolegi z zespołu) robi się już w pewnym momencie niesmaczna. Mick Jagger jest legendą, ikoną i niemalże toposem, który można przywołać w tekście jakiegoś utworu muzycznego. Z „Życia” natomiast wyłania nam się obraz totalnego skurwysyna o przerośniętym ego, który w dodatku jest co najmniej o połowę mniej utalentowany niż autor książki. Jest to, jak wspomniałem, niesmaczne, i nawet jeśli prawdziwe, to niekoniecznie, jako czytelnik, mam ochotę się w ten konflikt zagłębiać. Panie Richards – to w końcu Pana autobiografia, a nie diss na Micka Jaggera…
Czy „Życie” napisane jest na luzie? Owszem. Czy z humorem? Z tym bym raczej nie przesadzał, choć parę razy można się uśmiechnąć. Czy Keith Richards jest utalentowanym pisarzem? Tutaj akurat odpowiedź wymaga szerszego kontekstu. Przede wszystkim, na stronie tytułowej wymieniona jest jeszcze jedna osoba – niejaki James Fox – która, jak przypuszczam, pomogła złożyć wszystko do kupy. Z drugiej strony – sam autor wspomina o tym, że ostatnio bardzo dużo czyta i ma w domu imponującą biblioteczkę, której zdjęcie nota bene można zobaczyć. Erudycję widać i jeśli jest to zasługa samego Keitha Richardsa to składam wyrazy uznania. Kiedy ten koleś miał czas czytać i jakim cudem zachował tyle szarych komórek? Zupełnie inną kwestią jest natomiast tłumaczenie. Osobie za to odpowiedzialnej oszczędzę zamieszczania tu imienia i nazwiska, bo poświęcę jej kilka cierpkich słów, a jeśli kogoś ten aspekt zainteresuje, to i tak tę informację znajdzie. Zdaję sobie sprawę, że „Życie” było trudnym orzechem do zgryzienia głównie ze względu na fachową terminologię i pierwsza lepsza osoba z FCE raczej by tłumaczeniu nie podołała. Niemniej jednak, język jest tutaj bardzo koślawy, a wyłapywanie błędów stylistycznych może być dobrym antidotum na te nudniejsze fragmenty „Życia”. Pomijając kwestie zupełnie nieistotne, w pamięć zapadły mi dwa fragmenty. Otóż na stronie 126 czytamy, że „siostra Toss powiedziała, że Lee była szalona, żeby ze mną być…” Szalona to była tutaj co najwyżej autorka przekładu, bo takich konstrukcji w języku polskim się nie używa, a zdanie to wygląda mi na robotę Google Translatora. W innym fragmencie czytamy natomiast, że Stonesiaki „zaczęli” wytwórnię płytową. Czy w Polsce wytwórni się przypadkiem nie otwiera/zakłada? To tylko dwa fragmenty, które zapamiętałem. „Smaczków” tego typu można by jednak znaleźć dużo więcej.
Mówiąc szczerze, myślałem, że te 550 stron to zbyt mało, by opisać dobrze życie Keitha Richardsa i po przeczytaniu autobiografii będę odczuwał niedosyt. Okazało się jednak, że całość można by spokojnie skrócić o 1/3, a mnie przeczytanie dzieła zajęło dobre 4 tygodnie. Podkreślę jednak jeszcze raz – dla fanów jest to pozycja obowiązkowa. Ja sam również odkryłem świetny sposób na to, jak z „Życiem” powinno się obcować. Należy wypić dwa piwa, by poczuć lekkie szumienie w głowie i mieć koniecznie odpalony komputer z przeglądarką ustawioną na YouTube. Wtedy nie tylko można lepiej wczuć się w opisy alkoholowo-narkotykowych wybryków Keitha Richardsa, ale również dokształcać muzycznie, puszczając sobie utwory, o których ten wspomina. Pozytywne wrażenia gwarantowane.
przed chwilą przeczytałam tę książkę i zgadzam się w całej rozciągłości. bardzo dziwi, że Keith znalazł czas a przede wszsytkich chęci do czytania książek. dobrym pomysłem jest też szukanie utworów o których wspomina- parę razy żałowałam, że nie wiem o jakiej melodii mowa. niestety też zgodzę się z faktem, że niejednokrotnie przebiegałam wzrokiem po całych wersach wypełnionych jakimiś nazwiskami i aż je pomijałam…
podsumowując ksiązka świetna, Keith to wbrew pozorom dobry człowiek…