Paweł Pollak – „Gdzie mól i rdza” (recenzja)
Spośród wielu barwnych cech, które mógłbym sobie przypisać, dwie z nich mają szczególne znaczenie dla tej recenzji, gdyż znacząco wpłynęły na mój odbiór powieści Pawła Pollaka pt. „Gdzie mól i rdza”. Jestem bowiem fanem kryminałów o seryjnych morderstwach i ogromną sympatią darzę swoje rodzinne miasto czyli Wrocław. Od wielu lat czekałem więc aż Marek Krajewski weźmie się w garść i napisze coś o współczesnym Breslau, lecz ten nie wiedzieć czemu tworząc powieści osadzone w XXI wieku upodobał sobie Trójmiasto. Gdy więc dowiedziałem się o istnieniu książki pt. „Gdzie mól i rdza” poczułem, że być może już wkrótce spełni się jedno z moich marzeń. Jak widzicie, nie oczekuję od życia zbyt wiele – skoro mogę przeczytać dobrze zapowiadający się kryminał ze współczesnym Wrocławiem w tle, to tego bentleya, apartament i sławę literacką odłożę sobie na później. Co ciekawe, gdy dzieło Pawła Pollaka miałem już w ręce, mój entuzjazm trochę opadł. Autor był mi nieznany, a mnie nie wiedzieć czemu przepełniło uczucie, że to statystycznie niemożliwe, by po czytanym półtora miesiąca wcześniej Ciszewskim zachwycił mnie kolejny polski pisarz, z którego twórczością nigdy wcześniej się nie zetknąłem. Tymczasem okazało się, że „Upał” był jedynie grą wstępną zesłaną mi przez los. Dzieło pt. „Gdzie mól i rdza” doprowadziło mnie natomiast do literackiego orgazmu.
Wbrew temu co można wywnioskować po drugim zdaniu tego artykułu, obecności seryjnego mordercy w recenzowanej książce wcale nie można być pewnym. Ja sam a priori założyłem, że jeśli we Wrocławiu dochodzi do serii zabójstw na starszych ludziach (informacja z okładki), musi być to robota jednej osoby. Jak widać, amerykańskie seriale trochę ogłupiają, sprawiając, że człowiek zaczyna myśleć schematami. Tymczasem, w powieści „Gdzie mól i rdza” (i tu pierwszy props dla Pawła Pollaka) przez długi czas nie wiemy, czy za zbrodniami stoi jedna osoba, czy są one ze sobą niepowiązane. Zagadki rozwiązać próbuje komisarz Marek Przygodny, który nie jest może najbardziej charyzmatycznym policjantem w historii literatury kryminalnej, ale paradoksalnie wpływa to na jego korzyść. Protagonista recenzowanego dzieła jest po prostu normalnym człowiekiem – mógłby być naszym ojcem, wujkiem, czy w przypadku starszych czytelników – bratem albo synem. Nie mamy tu do czynienia z gburowatym twardzielem-alkoholikiem wypalającym tonę papierosów dziennie, który zrujnował już swoje trzy małżeństwa i ma na koncie kilka szemranych interesów, gwiazdą showbiznesu, która popada w tarapaty, czy przesadnie błyskotliwym i wysportowanym fircykiem w zalotach, który myśli głównie o wyrywaniu kobiet. Nie, takie klisze w przypadku konstrukcji głównego bohatera opisywanego dzieła nie mają zastosowania. Marek Przygodny ma 44 lata, dwójkę dzieci, jego małżeństwo przeżywa kryzys, jest dobrym i sumiennym gliną, czyta ambitne książki, lubi sprzedawać rzeczy na Allegro, a palenie rzucił już jakiś czas temu. Gdy się nad tym zastanawiam z perspektywy czasu – trochę z niego nudziarz. W żadnym jednak wypadku nudy zarzucić nie można jego perypetiom, przemyśleniom, czy sposobowi ich opisywania. Polubiłem tego bohatera i chcę poznać jego dalsze losy.
Paweł Pollak potrafi budować barwne postacie. Są różnorodne, ciekawe i jeśli nawet typowe, to zawsze w nietypowy sposób. Jeśli karykaturalne, to nigdy do przesady i wyłącznie na zasadzie puszczenia oka do czytelnika. Jeśli jednowymiarowe… no dobra, nie mam w zanadrzu kolejnego błyskotliwego spostrzeżenia, ale takie trójki ładnie wyglądają, więc musiała się tu pojawić anafora. Oprócz Przygodnego mamy w powieści do czynienia m.in. z dziennikarzem śledczym Kuriatą – bogatym mizoginistą, który w kobietach widzi jedynie obiekty seksualne, przesadnie gadatliwym aspirantem Gajdą, patologiem Małeckim, który otrzymuje ode mnie tytuł trzecioplanowego mistrza sarkazmu, czy niezbyt rozgarniętymi policjantami na posyłki – Wojtkiewiczem i Wójcikiem. Jest jeszcze żona Marka Przygodnego, która kontynuując trend wyznaczony przez jedną z bohaterek „Upału”, trafia na czarną listę kobiet, które mogłyby stworzyć album zatytułowany „when emancipation goes wrong”. Marek Przygodny został przez nią sprowadzony do statusu służącego wynoszącego śmieci, zapomina o urodzinach męża, a złamania przez niego ręki nie kwituje nawet słowem troski. Czy naprawdę życie małżeńskie jest takie straszne? Muszę zapytać współautora tego bloga…
Jak już wspomniałem, z przebiegu akcji nie wynika początkowo, czy mamy do czynienia z niezależną serią zabójstw, czy z seryjnym mordercą. Pomysł to ciekawy i Paweł Pollak sprawnie trzyma czytelnika w niepewności. Pikanterii dodaje wszystkiemu fakt, że główny podejrzany, który nie tylko znał każdą z ofiar, ale również miał motyw do popełnienia zbrodni, może się pochwalić żelaznym alibi. Marek Przygodny próbuje się w tym wszystkim odnaleźć i analizuje każdy wątek sprawy. Jest to zresztą zbędny element całości. Oczywiście – wielki szacun za ustrzeżenie się na końcu książki zdania typu „pewne kwestie na zawsze pozostaną tajemnicą” i dokładne wytłumaczenie wszystkich niejasności, lecz nie można zakładać, że czytelnik ma inteligencję opiekacza do pieczywa (chociaż z drugiej strony…). Narrator przedstawiając myśli Przygodnego i jego dialogi z innymi bohaterami dokładnie wyjaśnia, co mogło się zdarzyć i dlaczego taka a taka koncepcja nie może być prawdziwa. Przy następnej powieści warto założyć, że wirtualny odbiorca dzieła ma IQ na tyle wysokie, że sam pewne hipotezy odrzuci jako absurdalne.
Paweł Pollak świetnie operuje językiem. Na początku co prawda kilka dialogów wydało mi się sztucznych, a dowcipów wymuszonych, lecz szybko mój sceptycyzm przerodził się w podziw dla sprawności literackiej autora. „Gdzie mól i rdza” to dzieło świetnie napisane. Całość czyta się szybko i lekko mimo tego, że dialogi wcale tutaj nie dominują. Nie ważne więc, czy mamy do czynienia z rozmową bohaterów, ich charakterystyką oraz przemyśleniami, nakreślaniem tła obyczajowego, mową zależną, czy opisami miejsc, w których odbywa się akcja – wszystko to jest szalenie ciekawe. Nie można zresztą powiedzieć, by język był wyjątkowo prosty. Autor tak jednak dobiera słowa, że zawsze wszystko jest jasne. Nie mamy wątpliwości, kto daną kwestię wypowiada, czy co się w konkretnym momencie dzieje. Duży plus również za humor. „Gdzie mól i rdza” to książka, która momentami sprawiała, że wybuchałem szczerym śmiechem. Dowcipy nie pojawiają się tutaj jednak na zasadzie kabaretowych gagów wplecionych w dialogi, typowych dla literatury kryminalnej i obliczonych na reakcję odbiorcy. Chodzi tu raczej o dobór słów, które tylko w tym kształcie i kontekście wywołują niczym nieskrępowany, głośny śmiech. Paweł Pollak po prostu trafia w moje poczucie humoru. Nie sposób również pominąć umiejętnie nakreślonego tła społeczno-obyczajowego powieści, a także perypetii bohaterów, które nie są związane z głównym wątkiem kryminału. Kwestie te urastają do miana równoprawnego elementu całości i nie wyobrażam sobie ich braku w narracji. To tak jakby z „Beniowskiego” usunąć dygresje. Z jednym wszak zastrzeżeniem – tutaj główny wątek również jest ciekawy. Paweł Pollak nie należy może do mistrzów trzymania czytelnika w napięciu, ale po prostu pisze tak, że cały czas ma się ochotę na więcej.
Plusem jest tutaj również opisywanie działań policjantów, czy prokuratora. Nie wiem, czy faktycznie takie są procedury i wszystko odbywa się w przedstawiony sposób, ale obraz wydaje się na tyle sugestywny, że ja narratorowi wierzę. Jeśli miałbym się trochę poczepiać, napisałbym, że zabrakło mi ciut dokładniejszego opisu całego śledztwa. Ustaliłem już jednak, że wątki poboczne są równie ciekawe, a czasem nawet ciekawsze niż kwestia samych morderstw. Czy można więc autora za taki wybór artystyczny winić? Zwłaszcza, że gdyby chcieć dokładniej opisać śledztwo i tak długa książka jeszcze bardziej zwiększyłaby swoją objętość, a Paweł Pollak mógłby wtedy przekombinować. Nie będę się więc czepiał i napiszę, że taki wybór artystyczny jak najbardziej mi odpowiada. Jeśli natomiast chodzi o sam Wrocław, to był on dla mnie bardzo przyjemnym dodatkiem. Nie urasta wzorem serii o Breslau do miana bohatera literackiego – jest po prostu tłem dla wszystkich wydarzeń, tym bardziej pociągającym, jeśli dobrze zna się opisywane miejsca. Czytając recenzowaną książkę przyłapałem się jednak na jeszcze jednym przejawie schematycznego myślenia. Jestem przyzwyczajony, że w kryminale każdy dialog, czy scena mają znaczenie i posuwają akcję do przodu. Jeśli jakaś wymiana zdań wydaje się nic nie znacząca, za chwilę okaże się, że przypadkiem podsunie bohaterowi rozwiązanie zagadki. Jeśli dana scena nic nie wnosi do całości, w zakończeniu wyjdzie na to, że była kluczowa dla całej intrygi. Jeśli… no myślę, że już wiecie, co chcę powiedzieć. Paweł Pollak wydaje się tymi schematami nie przejmować. W powieści „Gdzie mól i rdza” znajduje się mnóstwo dialogów, czy scen, które dla głównej intrygi nie mają żadnego znaczenia. Są one jednak niezwykle istotne dla odbioru całości – powtórzę to bowiem jeszcze raz – bez tła społeczno-obyczajowego recenzowana książka byłaby tylko kolejnym, co prawda dobrym, ale niczym niewyróżniającym się kryminałem. Tak stała się dziełem, które z uporem maniaka polecam ostatnio wszystkim znajomym.
Czytając powieść Pawła Pollaka bardzo obawiałem się samego zakończenia. Gdyby było bezsensowne i wymuszone, na pewno mój entuzjazm dotyczący całości znacząco by się zmniejszył. Tymczasem muszę przyznać, że rozwiązanie zagadki jest jak najbardziej zadowalające. Mam do niego tylko jedno małe zastrzeżenie, ale jako że nie chcę niczego Wam zdradzać, pozwolę sobie przemilczeć jakiekolwiek szczegóły. Jeśli jednak ktoś z Was będzie tego tak ciekaw, że popadnie w bezsenność zastanawiając się, co też miałem na myśli… odsyłam do naszego adresu e-mail. Nie da się ukryć, że Paweł Pollak stworzył dzieło w swojej klasie wybitne. Jest to tym bardziej szokujące, że pisarz ten nie należy do czołówki polskich autorów powieści popularnych i tak naprawdę dopiero się rozkręca. Ja mówiąc szczerze nie mogę się doczekać kolejnej części przygód Marka Przygodnego osadzonych we Wrocławiu i mam nadzieję, że taka pozycja prędzej czy później się pojawi. Nie zachęcam jednak do pośpiechu. Poprzeczka została postawiona tak wysoko, że wolę poczekać dłużej i otrzymać coś równie dobrego, niż poczuć się potem zawiedziony, tak jak to miało miejsce w przypadku chociażby Mariusza Czubaja. W międzyczasie sięgnę natomiast do pozostałych dzieł Pawła Pollaka. No, może tylko do jednego z nich, bo „Niepełni” to książka, której sam opis wywołał u mnie mdłości, a opowiadań czytać nie lubię. Zostaje więc „Kanalia”, która zapowiada się bardzo dobrze. Ciekawe, czy mój entuzjazm będzie równie duży, jak w przypadku recenzowanego dzieła, które serdecznie polecam nie tylko mieszkańcom Wrocławia.
wez prestan. to chyba dla ciebie ta historia byla orgazmem literackim. cala historia jest dosc schematyczna i w zasadzie w polowie juz mozna domyslic sie zakonczenia. pomijam otrzepany banal pana komisarza ktory rozwiazuja zagadki kryminalne. no ale co sie spodziewac po 2 giej lidze.