Harlan Coben – „Wszyscy mamy tajemnice” (recenzja)
Zapytany o ulubionego bohatera kryminałów odpowiedziałbym bez większego namysłu, że jest nim Myron Bolitar. Ta parafraza pierwszego zdania z mojej poprzedniej recenzji książki Harlana Cobena zamieszczonej na tym blogu jest świetnym punktem wyjścia do niniejszego, wyczerpującego jak zwykle, lecz może subiektywnego jak nigdy artykułu. Autor „Nie mów nikomu” jest bowiem bez wątpienia jednym z najlepszych współczesnych twórców powieści kryminalnych, który jednak, jak miało się okazać przy okazji kilku ostatnich tytułów, najwyraźniej mi się przejadł. Opisywana tu „Mistyfikacja” była co najwyżej średniej jakości czytadłem, które dało się tylko obronić patrząc na nie przez pryzmat faktu, że jest to pierwsze, niepublikowane wcześniej dzieło Cobena. Poprzednia czytana przeze mnie książka tego pisarza pt. „Zaginiona” to natomiast już w ogóle jakiś ponury żart. Nie dość, że wspomniany tu Myron udał się do Francji (co generalnie mogło być ciekawe, ale ewidentnie się nie udało), to jeszcze otrzymaliśmy jego relację w pierwszej osobie. W moim odczuciu zakrawało to na świętokradztwo. Ulubiony bohater Cobena był przecież lata temu moim literackim idolem, który zaskarbił sobie ową sympatię swoim zachowaniem i osobowością, lecz niekoniecznie chciałem wiedzieć, co tkwi w jego głowie. Wyobraźcie sobie, że wiecie, co tak naprawdę myśli Wasz ulubiony aktor, dziewczyna, czy kolega z pracy. Jestem przekonany, że bardzo szybko prysłyby wtedy wszystkie wyobrażenia o świecie i sobie samym. Ja tam zdecydowanie wolę żyć w przeświadczeniu, iż zazdrościcie mi tego, że fenomenalnie operuję słowem i piszę niesamowite recenzje, niż że myślicie to… co właśnie sobie pomyśleliście. Nie, bez dwóch zdań, nie chcę znać myśli Myrona Bolitara ani kogokolwiek innego. Nie przypominam sobie oczywiście, by cobenowy bohater przyznał się do sympatii skierowanej w stronę ekologów, czy słuchania trueschoolowego rapu, niemniej jednak ta zmiana narracji na pierwszą osobę była znaczącym naruszeniem intymności, jaka między nami się wytworzyła. Z ulgą przyjąłem więc do wiadomości fakt, że autor recenzowanego dzieła już się opamiętał i „Wszyscy mamy tajemnice” zostało napisane w starym dobrym stylu. Niemniej jednak nowego dzieła Cobena jakoś specjalnie chwalił nie będę.
Recenzowana książka ma bez wątpienia najsłabszy zalążek akcji spośród wszystkich utworów pisarza z New Jersey. O co bowiem poszło? Nic innego jak komentarz na Facebooku, który zamieszczony został pod ultrasonograficznym zdjęciem nienarodzonego jeszcze dziecka jednej z klientek Myrona – tenisistki Suzze Trevantino. Ta mrożąca krew w żyłach wiadomość składała się ledwie z dwóch słów – „nie jego” – czyli sugerowała dobitnie, że mąż bohaterki – gwiazdor rockowego zespołu Horse Power – ma jednak więcej wspólnego z jeleniem niż koniem – przyprawiono mu bowiem rogi. W dalszej części dochodzi do trzęsienia ziemi, a w okolicy seryjny morderca zaczyna mordować nastoletnich ministrantów. Świruję, moi drodzy, świruję – ów komentarz na Facebooku to już wszystko, a Myronowi na starość chyba zaczyna brakować zdrowego rozsądku, bo traktuje całą sprawę nadzwyczaj poważnie i oczywiście postanawia dojść do tego, kto stoi za tym jakże niepokojącym żartem. Działania bohatera są tym bardziej irracjonalne, ze sama Suzze jest w stu procentach przekonana, że ojcem dziecka jest jej mąż Lex. Problemem może być fakt, że ten gdzieś zniknął i się do małżonki nie odzywa. Od biedy byłby to materiał na kryminał, gdyby nie to, że Myron kilka stron później bez problemu rockmana odnajduje. Na dalszym etapie książki (czytajcie śmiało, nic ważnego nie zdradzę) dochodzi do kolejnych kilku irracjonalnych zachowań i zbiegów okoliczności, a potem okazuje się, że różni bohaterowie powieści (w tym m.in. bratowa Myrona i jego bratanek) są naprawdę w tarapatach. Pozornie niezwiązane ze sobą wątki łączą się w całość, wszystko zaczyna się wyjaśniać… bla, bla, bla. To w końcu Coben, więc wiadomo, że akcja została przemyślana i nastąpi co najmniej kilka zwrotów akcji. Niemniej jednak – komentarz na Facebooku? Rozumiem, że mogłoby się nim przejąć kilku moich niepełnosprawnych umysłowo znajomych, którzy myślą chyba, że cały świat uroni łezkę nad kolejnym depresyjnym wpisem na tablicy, informującym nas, jakie życie jest ciężkie, a ja tysięczne słitaśne zdjęcie zamieszczane z uporem ojca dyrektora walczącego o miejcie na multipleksie zaszczycę czymś więcej niż uśmiechem politowania… ale żeby gwiazda sportu i muzyki? Naprawdę tego nie rozumiem. Jesteś znana, masz dużo kasy, sławnego męża i pewność, że dziecko jest jego – czy naprawdę czytasz komentarze na portalu społecznościowym i jeszcze traktujesz je serio? Swoją drogą naprawdę nie wiem, co w tym Facebooku jest takiego niesamowitego oprócz możliwości pokazania światu, że jest się fajniejszym niż naprawdę i gdybym nie potrzebował go do pracy, dawno konto byłoby już skasowane. A raczej w ogóle bym go nie zakładał.
No dobra – zapytają osoby niezaznajomione z twórczością autora opisywanej książki – ale o co chodzi z tym Cobenem? Już spieszę z odpowiedzią. Bohater recenzji przeniósł z pewnością gatunek jakim jest kryminał na zupełnie nowy poziom. Akcja pędzi do przodu niemalże od pierwszej strony, stosunek dialogów do opisów jest odwrotny do tego, który co poniektórzy mogą znać z „Nad Niemnem”, rozwiązania zagadki nie można być pewnym dosłownie do ostatnich dwóch stron, a całość jest zawsze okraszana sporą dawką poczucia humoru. Jeśli ktoś uważa, że czytanie jest nudne, pokaż mu Cobena, a na pewno zmieni zdanie. Gorzej jednak, gdy znajdzie się facet jak ja, który pochłonie wszystkie dzieła tego pisarza. Po przeczytaniu kilkunastu książek okazuje się, że akcja jest schematyczna, humor powtarzalny i z roku na rok coraz bardziej wymuszony, a zwroty akcji nie tylko nie zaskakują tak jak kiedyś, ale można ich się z wyprzedzeniem domyślić. Coben to także pewna konwencja, którą trzeba zaakceptować. Jego książki są jak hollywoodzkie filmy – ludzie żyją tu albo piękni, albo do przesady charakterystyczni, wszyscy mają mnóstwo wolnego czasu na załatwianie spraw niezwiązanych z ich codziennymi obowiązkami, nikt nie zamyka drzwi do samochodu; pod budynkiem, do którego się idzie, jest zawsze wolne miejsce parkingowe, a z każdego okna w Paryżu widać Wieżę Eiffla… Trochę oczywiście szyję, ale macie już obraz sytuacji. Weźmy dla przykładu najlepszego przyjaciela Myrona – Wina – jest on przeraźliwie bogatym biznesmenem, właścicielem świetnie prosperującej firmy, mistrzem sztuk walki i psychopatą, który od czasu do czasu morduje ludzi, ale niczym serialowy Dexter – tylko takich, którzy na to zasłużyli, a wymknęli się prawu. Nie wiem jednak, co tu jest bardziej nieprawdopodobne – to że bohater raz za razem popełnia zbrodnie doskonałe, czy że mimo swojej pozycji i obowiązków z niej wynikających ma najwyraźniej dużo więcej wolnego czasu niż ja (no chyba, że bogacze mogą sobie kupić dłuższą dobę – nigdy nie wiadomo). Konwencja tego typu kiedyś bardzo mi się podobała i traktowałem te książki jako znakomitą odskocznię od szarej rzeczywistości. Teraz natomiast zaczyna mnie to trochę męczyć, a co za tym idzie, nie wiem, co o tym myśleć – albo jestem już na książki Cobena za stary, albo moje życie stało się ekscytujące…
Myron ewidentnie się w nowej powieści zestarzał. Nie wiem, mówiąc szczerze, ile dokładnie ma tutaj lat, ale obstawiałbym coś koło czterdziestki. Protagonista 10 książek Harlana Cobena jest już ewidentnie mniej błyskotliwy niż kiedyś, trochę zbyt nostalgiczny, jego dowcipy są przewidywalne i działa dość irracjonalnie. Zastanawia mnie, na ile jest to celowe zamierzenie autora, a na ile jego wypalenie, czy po prostu wyczerpanie samej konwencji. Trudno mi sobie wyobrazić definitywne zakończenie serii o Myronie i spółce, ale wszystko wydaje się do tego zmierzać. W trzecim rozdziale Win wypowiada zresztą następujące słowa: „Lubimy myśleć, że to, co dobre, będzie trwało wiecznie. To leży w naszej naturze. Na przykład Beatlesi. Och, oni będą wieczni. ‚Rodzina Soprano’ zawsze będzie nadawana. Tak jak koncerty Springsteena. Albo ‚Historie Zuckermana’ Philipa Rotha. Dobre rzeczy są rzadkością. Trzeba je cenić, ponieważ zawsze kończą się zbyt szybko” (H. Coben: „Wszyscy mamy tajemnice”, Warszawa 2012, s.25). Czyżby była to nieskromna sugestia skierowana w stronę czytelnika, dająca do zrozumienia, że seria zbliża się do końca? Trudno stwierdzić to jednoznacznie nawet znając zakończenie całego dzieła. Może wiecie coś na ten temat? Pewne jest natomiast jedno – Harlan Coben wprowadził w swojej książce nowego bohatera, który będzie grał pierwsze skrzypce w kolejnym, niewydanym jeszcze w Polsce kryminale pt. „Schronienie” („Shelter”). Jest to Mickey – syn brata Myrona. O fakcie tym wiedziałem przed przeczytaniem „Wszyscy mamy tajemnice” i wydał mi się on interesujący. Podobne rozwiązanie mogliśmy obserwować chociażby w twórczości Marka Krajewskiego. Jego Eberhard Mock zaprzyjaźnił się w pewnym momencie z Edwardem Popielskim, by ten drugi mógł się w następnych powieściach stać głównym bohaterem. Mickey to jednak jak na razie dzieciak nijaki, który niezbyt przypadł mi do gustu i niespecjalnie interesują mnie jego dalsze losy. To oczywiście może się szybko zmienić, ale Harlan Coben niespecjalnie przyłożył się tego, by sprawić, że nowego bohatera polubimy. Poniekąd wynikało to z przebiegu akcji, ale zawsze można było się bardziej postarać.
Autor recenzowanego dzieła jest oczywiście od zawsze synonimem lekkości narracji, błyskotliwych dialogów, ciekawych gier słów i – jak przystało na twórcę kryminałów – stopniowania napięcia. Wszystko to w pewnym sensie widać w nowej powieści i prawdopodobnie każdy, kto z twórczością Cobena zetknie się tutaj po raz pierwszy, drugi, albo trzeci będzie względnie zadowolony. Ja natomiast muszę stwierdzić, że co za dużo, to niezdrowo. Wszystko zaczęło się co prawda bardzo dobrze. W kontekście „Zaginionej” poczułem, że mam do czynienia ze starym, dobrym Cobenem i Myronem. Im dalej jednak, tym całość robiła się coraz bardziej wymuszona. Żarty okazały się powtarzalne i przewidywalne, nowi bohaterowie karykaturalni do przesady, a niektóre wybory językowe zbyt banalne jak na pisarza będącego klasą samą w sobie. Przytoczmy chociażby jeszcze raz nazwę zespołu Lexa vel. męża Suzze. Zwie się on Horse Power. Serio? Czy naprawdę nie można było pomyśleć nad tą nazwą dłużej niż dwie minuty, a w ostateczności poprosić o pomoc jakiegoś kolegę copywritera? Do niedawna byłem zdania, że każde wyrażenie w angielskim brzmi dobrze. Jak widać myliłem się, a w kontekście wszystkiego, co już słyszałem w tym języku, mój ulubiony pisarz naprawdę musiał się postarać, by tak wyraźnie przekroczyć granicę kiczu. Inna sprawa, że trudno mi sobie wyobrazić, by tak nazwany zespół zrobił ogromną karierę w świecie rocka. Mnie w każdym razie byłoby głupio przyznać się, że słucham Horse Power. Naprawdę, brzmi to jak nazwa marnej jakości leku na problemy z erekcją…
Jakby nie było, pozostał jeszcze do omówienia mój ulubiony aspekt wydawanych w Polsce kryminałów – aspekt tłumacza. Nie wiem co prawda, czy wszystkie dzieła Cobena przekładała ta sama osoba, a oczywiście zbyt cenię sobie mój wolny czas, by teraz to weryfikować, ale sądząc po stylu, jestem w stanie zaryzykować stwierdzenie, że tak właśnie było. Co dla mnie zresztą nietypowe, jestem tu generalnie skłonny tłumacza pochwalić. Bohaterowie przekładanych książek co prawda z uporem maniaka „strzelają” kosze, co jest ewidentnym niedopatrzeniem, niemniej jednak narracja jest chyba jeszcze lżejsza niż w oryginale. Jako jednak, że dużo fajniej jest krytykować niż chwalić i tutaj trochę się poczepiam. Pan Zbigniew A. Królicki niespecjalnie się bowiem przyłożył do tłumaczenia licznych w opisywanej książce gier słów. Weźmy chociażby serię żartów związanych z imionami dwóch kochanek Wina – Mee i Yu, opartych na homonimii z angielskimi zaimkami. Nie wiem, czy owe gry sów dało się w jakikolwiek sposób przetłumaczyć, ale na pewno warto było spróbować. Ja bowiem domyśliłem się, o co chodzi, ale moja babcia, która również czytuje Cobena, będzie się z pewnością zastanawiać, dlaczego owa wymiana zdań jest tak dziwna. W najgorszym wypadku można było przecież zrobić przypis i wytłumaczyć pod tekstem, o co chodzi . Mnie samemu zresztą nie wszystkie gry słów udało się rozszyfrować, choć czasem dobrze wiedziałem, że z takowymi miałbym w oryginale do czynienia. To tylko mała sugestia dla wydawcy i tłumacza od nic nieznaczącego recenzenta, którą jednak postanowiłem tutaj zamieścić, bo warto pamiętać, że zwykle najprostsze rozwiązania są najlepsze.
Jeśli chodzi natomiast o sławetne zwroty akcji, to również nie udało się Cobenowi mnie zachwycić, czy zaskoczyć. Pierwszego z nich domyśliłem się na kilka stron przed jego wystąpieniem, drugiego dosłownie parę zdań wcześniej, a trzeci choć nie przyszedł mi do głowy z wyprzedzeniem, to jakoś specjalnie mnie nie zszokował. Jest to oczywiście w stu procentach subiektywne odczucie osoby, która zbyt dobrze poznała schematy, jakimi rządzi się twórczość opisywanego pisarza. Zdaję sobie zresztą sprawę, że niniejszy tekst to bardziej artykuł o twórczości Cobena z punktu widzenia nowej powieści, a nie jej typowa recenzja, ale cóż – takich jest w internecie pełno i jeśli interesują Was siedmiozdaniowe opisy fabuły okraszone dwoma banalnymi spostrzeżeniami i jedną przewidywalną opinią autora – zapraszam na któryś z tysiąca pozostałych blogów o książkach. Mam dodatkowo niemały problem z podsumowaniem swoich przydługich przemyśleń. Jak bowiem nietrudno zauważyć „Wszyscy mamy tajemnice” to książka, która zwłaszcza w kontekście czytanego wcześniej „Upału” Ciszewskiego niespecjalnie mnie porwała. Zdaję sobie jednak sprawę, że każdy, kto nie jest aż tak dobrze z twórczością Cobena zapoznany, może odnaleźć w jego nowym dziele bardzo dużo przyjemności, a i trudno mi sobie wyobrazić, by jakikolwiek fan pisarza podarował sobie nie lada gratkę, jaką jest kolejna książka z Myronem Bolitarem. Myślę więc, że odpuszczę sobie tym razem kwestię polecania bądź zniechęcania do kupna tego tytułu, również dlatego, że po przeczytaniu tych czternastu tysięcy znaków sami prawdopodobnie (cytując naszego hiphopowego pseudowieszcza) wiecie co z nim zrobić.
Harlan Coben – „Wszyscy mamy tajemnice” (recenzja),
Przeczytałam 2 książki Cobena, i cóż nie dla mnie jego twórczość. Jak czytam kryminały to lubię się bać i być zaskakiwana, ale ten pan jakoś nie potrafi mnie ani przestraszyć ani zaskoczyć. ;/