Książki, których nie dałem rady przeczytać
Główną misją naszej strony jest oczywiście promowanie czytelnictwa. Chcemy pokazać, że można zapuścić dobre rapsy, wyskoczyć na browarka w plener, obejrzeć film o inwazji zombie, a potem walnąć się do łóżka z książką właśnie, a połączenie wszystkich tych zachowań bynajmniej nie świadczy o schizofrenii. Czy krytykowanie poszczególnych tytułów zgodne jest z tymi założeniami? Jak najbardziej – w końcu doradzanie, które książki omijać szerokim łukiem, również przyczynić się może do wzrostu popularności tych najbardziej wartościowych. Z punktu widzenia polonisty, czyli osoby, która przebrnęła przez niejedno dzieło będące jedenastką w dziesięciostopniowej skali nudy, niedoczytanie książki do końca jest największym chyba objawem obcowania z nieudanym wydawnictwem. W ostatnich miesiącach natrafiłem na kilka tytułów, których nie udało mi się przeczytać. Książki te przez długie wieczory znęcały się nade mną, teraz więc czas na rewanż.
1. Kasper Bajon – „Koń Alechina”
Wujek Google wyszukiwał już niejedno. Dlatego też, wpisując jakiekolwiek słowa, otrzymujemy od niego liczne propozycje, których przeciętny zjadacz chleba nawet by się nie spodziewał. Z ogromną satysfakcją stwierdziłem, że wpisanie „koń alec” nie skutkuje żadną wskazówką ze strony tego elektronicznego doradcy. Tak, tak, drogi autorze – nawet wujek Google nie jest zainteresowany Pana wydawnictwem. A to już, można powiedzieć, nie lada objaw ignorancji.
„Koń Alechina” promowany był przez jedną z opiniotwórczych i poważnych rozgłośni radiowych. Tym większe było moje negatywne zaskoczenie. „Saga rodzinna au rebours. Dwieście lat z życia pewnej szalonej hrabiowskiej rodziny opowiedziane w fotograficznym skrócie” – takie informacje na temat treści tegoż „dzieła” odnaleźć możemy w Internecie bądź na okładce. No dobrze, drogi autorze, opowiada Pan bez składu i ładu historię pewnej rodziny, dając czytelnikowi do zrozumienia, że jest ona zakorzeniona w faktach, jak zwykli mawiać inteligenci, autentycznych. Zadam więc w tym momencie pytanie najważniejsze – dlaczego ma mnie ta historia obchodzić? Zwłaszcza że jest nieciekawa, nie rozśmiesza, ani nawet nie skłania do refleksji. Nie zainteresowała mnie, a co widać po wujku Googlu, nie interesuje nikogo.
No dobrze, gdyby coś takiego napisał Juliusz Słowacki, może dałoby się obronić. Czytając nudne quasi-biograficzne dzieło uznanego artysty, miałbym przynajmniej satysfakcję, że czegoś się o nim samym dowiaduję. Kto jednak dał Panu, drogi autorze, złudne mniemanie, że kogoś zainteresują losy sagi rodzinnej Karola Loraka? Wyzbywam złudzeń raz jeszcze – nie interesują nikogo. W którym momencie książki dałem sobie spokój? Gdy przypisał Pan pytanie „czy Bóg może stworzyć tak wielki kamień, że sam go nie uniesie?” jednemu ze swoich bohaterów. Jest to stara zagadka logiczna – polonistę w tych sprawach nie tak łatwo oszukać. Gdyby ktoś chciał mi zarzucić, że jestem zbyt ostry – „Konia Alechina” przeczytały po mnie moja mama i babcia (może powinienem w tym momencie napisać ich biografię?) – dały radę zmęczyć do końca, ale bez najmniejszego entuzjazmu.
2. Kurt Eichenwald – „Intrygant”
Mam duże zaufanie do wydawnictw Świata Książki, jak również tytułów darowanych mi przez wujka (i to już bynajmniej nie Googla) na różne okazje. „Intrygant” podchodzi pod obie kategorie. Na okładce przeczytałem, że autor to znany dziennikarz „New York Timesa”, powieść oparta jest na faktach, na jej podstawie nakręcono film z Mattem Damonem, a całość to według „Business Week” „doskonały dramat kryminalny z akcentami zwariowanej komedii”. Wszystkie te informacje rozgrzały tylko moje oczekiwania. Zawód był więc tym większy…
Poddałem się na 324 stronie, gdy uświadomiłem sobie heroizm mojego wyczynu i fakt, że nie dotarłem nawet do połowy opisywanego dzieła. Rozliczmy się więc najpierw z tymi „akcentami zwariowanej komedii”. Mam przebłysk, że podczas obcowania z „Intrygantem” raz się roześmiałem. Czy była to jednak zasługa książki, czy raczej moje znudzone myśli powędrowały gdzieś w stronę obejrzanych ostatnio odcinków „How I Met Your Mother” – nie sposób mi w tym momencie ocenić. Jeśli ktoś oczekuje więc od „Intryganta” humoru a’la Coben – srogo się zawiedzie.
Dla mnie akurat nie to było najważniejsze. Bohaterem „Intryganta” jest Mark Whitacre – wysoko postawiony pracownik bogatej amerykańskiej firmy. Gdy dociera do niego, że ta bierze udział w nielegalnej zmowie cenowej, rozpoczyna współpracę z FBI. Bidula nie może się jednak zdecydować, na ile jest w stanie zdradzić współpracowników, czy nawet przyjaciół. Wygląda również na to, że ma jakiś przebiegły plan i sam chce na wszystkim zyskać najbardziej. Główny bohater jest jednak tak mało wyrazisty, że nie ma mowy o tym, by czytelnik chciał mu kibicować. Raczej się tylko denerwuje, że Mark poprzez swoje niemrawe działania nieznośnie wydłuża książkę.
Dzieje się tak być może dlatego (i tu przechodzimy do kwestii, która rozgrzała moje oczekiwania do czerwoności), że nie o warstwę psychologiczną tutaj chodzi, ale o fakty. Jak pisze autor w przedmowie – „książka ta jest oparta na około ośmiuset godzinach wywiadów z ponad stu uczestnikami przedstawionych w niej wydarzeń, jak i tysiącach poufnych dokumentów…” i dalej: „wszystko w tej książce – bez względu na to, jak nierzeczywiste może się wydawać – jest prawdziwe. Każda scena, każde nazwisko, każde przestępstwo. I każde kłamstwo”. Mimo więc wszystkich znaków na niebie i ziemi mówiących, że będzie to dzieło ciekawe, „Intrygant” zawodzi na całej linii. Książka jest nudna, napisana bez pomysłu i polotu, dynamizmu w niej mniej niż w grze w siatkówkę z dziewczynami na WFie w liceum, a do 324 strony wytrzymałem tylko ze względu na wspomniane dokładne trzymanie się faktów. Jeśli ktoś w razie doczytał do końca, niech koniecznie da znać – chętnie postawię piwo i wysłucham zakończenia. A może po prostu obejrzę film…
3. Mario Vargas Llosa – „Miasto i psy”
No dobra, teraz lecę kontrowersyjnie. Mario Vargas Llosa – coś Wam to mówi? Tak, tak – ten koleś dostał ostatnio nagrodę Nobla z literatury. „Miasto i psy” to wydany w 1963 roku powieściowy debiut pisarza, który ponoć faktycznie na tę nagrodę zasłużył. Słyszałem, że późniejsze wydawnictwa, już niekoniecznie tak społecznie zaangażowane, są naprawdę ciekawe. Pewnie przeczytam kiedyś „Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki”, ale tymczasem stwierdzić muszę, że opisywana książka strasznie mnie zmęczyła, mimo że przeczytałem tylko 70 stron.
Niewielka to objętość, więc tym razem krótko i z zastrzeżeniem, że „Miasto i psy” przynajmniej wykazywało jakiś potencjał, którego w pozycjach wymienionych wcześniej nie było w ogóle. W opisywanej książce jednak wszystko jest ciężkie – tematyka, forma i treść. Narracja jest chaotyczna, często trudno się zorientować, kto jest w danym momencie narratorem. Dużo w niej krótkich zdań i wykrzyknień, które dodają co prawda dynamizmu, ale tworzą wrażenie chaosu i są okrutne z punktu widzenia przyjemności odbioru. Na przestrzeni 70 stron nie wyłoniła się żadna nadrzędna idea, a ja cały czas zadawałem sobie pytanie „po co to wszystko?”. Zbyt długo nie otrzymałem odpowiedzi, więc postanowiłem dać sobie spokój.
Powyższy artykuł powstał nie tylko ze względu na chęć wyrażenia opinii jego autora, czy wspomnianego zniechęcenia do nieudanych tytułów, ale również w celu sprowokowania do dyskusji. Jest prawdopodobne, że prędzej czy później pojawią się na tej stronie osoby, które przeczytały powyższe książki w całości i, choć to trudne do wyobrażenia, nawet je sobie chwalą. Zapraszam wtedy do dyskusji. Jeśli natomiast ktoś szuka nowej pozycji do przeczytania, to dobrze radzę, by autorowi zaufać. Czytanie jest zajebiste, ale na słabe książki po prostu szkoda życia.
Właśnie, też mam taką półkę hańby. Książki wytęskknione, wyczekiwane i … niewymęczone. Na pierwszym miejscu jest pozycja do której podchodziłem dwukrotnie, dwukrotnie dochodziłem w okolice setnej strony i za każdym razem lądowała na półce. Książka z niesamowitym klimatem, napisana nawiązującym do czasów o których mówi językiem ale… Nie potrafię napisać co mnie od niej odrzucało. „Lód” Dukaja.
„Lód” też na mnie czeka i to już cztery lata. Podobnie jak Ty porzuciłem go po około 100 stronach, ale bardziej ze strachu ile czasu będę musiał poświęcić jeszcze na tę powieść. Książka jest dobra ale z długością też nie można przeginać, a póki co zwyczajnie nie mam czasu ani ochoty poświęcać 1000 stron na jedną fabułę.