Robin Bridges – „Nadciąga burza” (recenzja)
Nie raz udowadnialiśmy, że nie boimy się nietypowych wyzwań. Recenzowaliśmy już typowy romans, choć poziom testosteronu na naszej stronie zawstydziłby inne książkowe blogi, zdominowane przecież przez płeć piękną. Była również autobiografia gwiazdy rocka, choć rocka słuchamy jak zatrzaśniemy się w aucie, do którego zapomnieliśmy zabrać swoich płyt CD. Dziś zajmę się książką z gatunku paranormal romance, osadzonym w historycznych realiach. Robin Bridges napisała powieść „Nadciąga burza”, która jest pierwszym tomem trylogii o księżniczce Katerinie. To debiut młodej amerykańskiej pisarki, która uwielbia oglądać filmy na podstawie książek Jane Austen, co z pewnością miało wpływ na jej pierwsze pisarskie dokonania.
Rzecz dzieje się w Rosji, w roku 1888. Główną bohaterką jest szesnastoletnia Katerina Aleksandrowa, księżniczka Oldenburga. Razem z innymi wysoko urodzonymi pannami uczęszcza do szkoły, która przygotowuje je do zamążpójścia. Księżniczka nie jest jednak zainteresowana bogatymi książętami, a medycyną, której uczy się potajemnie, by w przyszłości zostać lekarzem. Oprócz naukowych książek ukrywanych przed nauczycielkami, Katerina ma jeszcze jeden sekret, o którym, jak się jej wydaje, nikt nie wie: potrafi przywracać zmarłych do życia, co traktuje jako przekleństwo. Niecny wobec niej plan ma rodzina królewska z Czarnogóry – a zwłaszcza przystojny książę Daniło, któremu Katerina potrzebna jest do tajemniczego rytuału wstąpienia. Jednocześnie w Petersburgu dochodzi do brutalnych ataków na żołnierzy cesarskiej armii, którzy przemieniają się w dość nieporadne zombie. W niebezpieczeństwie jest również sam car, zewsząd bowiem nadciąga Zło i w nieuniknionej konfrontacji Katerina ma odegrać kluczową rolę.
Przyznam, że przez książkę przebrnąłem dość szybko, choć to rodzaj literatury, która spodobałaby się raczej mojej młodszej kuzynce. Ja jednak odnalazłem w niej jakiś urok i ponadczasową prostotę, często nieobecną w książkach, którymi zajmujemy się na co dzień. Choć nie obędzie się bez małych minusów, „Nadciąga burza” to jednak dobra powieść dla nastolatek, które nie obawiają się odrobiny grozy, lubią wciągające historie miłosne i bohaterki, z którymi można się utożsamić.
To na co najpierw zwróciłem uwagę: w książce bardzo dużo się tańczy. Bale zdominowały pierwszą połowę powieści; Katerina ledwo wyswobadza się z gorsetu, a już musi wciskać się w kolejny i tańczyć, tańczyć, tańczyć. Na całe szczęście bale okazują się wspaniałym miejscem do knucia intryg, więc nie jest nudno i akcja rozwija się w równym tempie. Cały czas przewija się wątek konfliktu z czarnogórską księżniczką Eleną, która za wszelką cenę pragnie poznać Katerinę ze swoim bratem, Daniłem, dziedzicem vladików, czyli po prostu wampirów z odległej krainy. W końcu dochodzi do spotkania i mamy wątek miłosny numer jeden, ciekawy i dość burzliwy, któremu na przeszkodzie staje… Ha, kto sięgnie po książkę, ten będzie wiedział. Oprócz tego nadmiaru dziewiętnastowiecznego Dirty Dancingu, jednej rzeczy było jeszcze za dużo: wtrącanego gdzie się da, francuskiego zwrotu „Mon Dieu!” Na przestrzeni calutkiej książki dosłownie co kilka stron ktoś wykrzykuje w różnych stanach emocjonalnych „Mon Dieu!”, „Mon Dieu!”, a miarka się przebrała gdy na jednej stronie ten zwrot pojawia się dwa razy. Pomyślałem wtedy, że to taki odpowiednik naszego narodowego słowa na „k”, które też przecież pasuje do każdej sytuacji i potrafi wyrazić strach, zaskoczenie, smutek czy podniecenie. Zrzucam to jednak na karb ówczesnej etykiety, która nakazywała pojawiać się na wszystkich możliwych balach i rzucać modnymi francuskimi wtrętami (szkoda, że tu tylko jednym i to z uporem maniaka).
Bridges udało się stworzyć bohaterkę, która z racji swojego wieku i pozycji społecznej mogła być irytująca – na szczęście nie jest. Owszem, bywa naiwna i zakochuje się z prędkością, która pozwala przypuszczać, że jej przyszły wybranek dość szybko może wylądować w przydrożnym barze ze złamanym sercem i rogami na czole. Ale ogólnie to pogodna, wrażliwa i rezolutna dziewczyna z ambicjami, której można kibicować przez najbliższe dwa tomy. Cała reszta to raczej prosto i czytelnie skonstruowane charaktery; księżna Cantacuzene jest wysoka, koścista, nosi się na czarno, więc oczywistym jest, że nie okaże się Panią Doubtfire. Elena, siostra Daniła jest brunetką i ma dość mętne poczucie dobra i zła, w opozycji do Kateriny, która ma włosy w kolorze pszenicy, więc nie mogłaby skrzywdzić nawet muchy. Jedynym wyjątkiem jest tu chyba wnuk cara, wielki książę Jurij Aleksandrowicz, który z początku okazuje się być niezłym bucem dla księżniczki, no ale jednak później odzywają się hormony. Taka prostota działań i charakterów ma w sobie coś z dawnych bajek i baśni, które każdy, kto miał szczęśliwe dzieciństwo, musiał czytać i lubić.
Wracając jeszcze do prostoty powieści: jedna z postaci umie czytać w myślach, mamy również wątek z wywoływaniem duchów. Katerina potrafi wskrzeszać zmarłych, a do tego w jednej ze scen, chcąc się gdzieś przedostać i być niezauważoną, wypowiada zaklęcie i… staje się niewidzialna. Wiecie, brakowało jeszcze podróży w czasie i latania nad oldenburskim zamkiem, a mielibyśmy komplet podstawowych sztuczek literatury science-fiction i fantasy. Dodatkowo, główną osią jest sytuacja typu „jestem zmuszona to zrobić, inaczej w poważnych tarapatach będzie moja mama, ciocia albo chomik”. To wszystko to prościutkie, podstawowe koncepty, na których swoje fabuły opierał chociażby Herbert George Wells i to już sto dwadzieścia lat temu. Czy współczesny czytelnik będzie usatysfakcjonowany? Myślę, że target książki, czyli niewiasty 15+, na pewno, a nawet ja, choć nie mam długich włosów i nie rosną mi piersi, muszę przyznać, że książkę czyta się bardzo dobrze. To trzeba autorce oddać: ma ewidentny talent do budowania świata przedstawionego, do zgrabnego łączenia wątków i do utrzymania uwagi przy swojej książce. I jeżeli robi to prostymi rozwiązaniami i pomysłami, tym bardziej chwała jej za to. Oprócz tego bardzo dobrym zabiegiem jest kończenie niemal każdego rozdziału jakimś „smaczkiem”, zdaniem, które pcha akcję do przodu, które każe przewrócić kartkę i przeczytać kolejny rozdział. I kolejny.
Dobra książka musi być dla mnie pomysłowa, zaskakująca, sprawnie napisana. Od strony technicznej (budowa intrygi, dozowanie tempa) również wszystko powinno być na jak najlepszym poziomie. Jednak nader wszystko przedkładam jedno kryterium: książka ma się dobrze czytać. Muszę z niej czerpać zwykłą radość. I to wymaganie powieść Robin Bridges spełniła niemal w stu procentach. Spędziłem kilka miłych wieczorów z księżniczką Kateriną i nie wstydzę się napisać recenzji, którą pewnie przeczytają moi kumple. „Nadciąga burza” ma to, co powinno spodobać się młodym dziewczynom: bohaterkę w ich wieku z ponadczasowymi problemami, nieskomplikowaną, wciągającą intrygę, trochę magii, grozy, miłosne rozterki i obowiązkowe wampiry. I oczywiście dziwiętnastowieczną Rosję, która powinna się każdemu spodobać i która nadaje kolorytu całej powieści. Pierwszy tom daje nadzieję na kolejne udane części, ponieważ pod koniec intryga pleciona jest coraz gęściej, a i zakończenie pozostawia furtkę do dalszej rozbudowy ciekawego świata księżniczki Kateriny. Myślę, że to udane otwarcie trylogii i jeśli polskie czytelniczki ciepło przyjmą pierwszy tom, to, Mon Dieu!, w swojej kategorii to będzie bestseller!
Dodaj komentarz