Jacek Głowiński – „Wyprawa” (recenzja)

Kilkanaście dni temu pisałem, że zamiast latem czytać reportaże z wypraw do Afryki, upodobałem sobie ponure opowiadania Stephena Kinga (http://read-freak.pl/stephen-king-czarna-bezgwiezdna-noc-recenzja). Minęło parę dni i wilk został wywołany – w moje ręce trafiła „Wyprawa” Jacka Głowińskiego, która samą okładką spowodowała przyjemny dryf w stronę Czarnego Kontynentu. I mimo że (jak na przekór) tym razem pogoda przypominała porę deszczową w lasach równikowych, postanowiłem przygodzie wyjść naprzeciw i nie czekać na odpowiednią aurę – bo tę recenzję przeczytalibyście chyba we wrześniu.

Zanim przejdę do książki, przyznam się, że w pierwszej chwili nazwisko Głowiński wywołało bolesny flashback do okresu studiów, gdzie zaliczałem dość regularne spotkanie też z panem Głowińskim, ale… (i tu odetchnąłem z ulgą) Michałem. Teraz sam się sobie dziwię, że nawet przez sekundę mogłem pomyśleć, że to jedna i ta sama osoba – przecież teoretycy literatury myślą, że im zdanie bardziej zagmatwane i bełkotliwe, tym lepsze, więc jak mogłem podejrzewać, że jeden z nich mógłby pisać „normalną” prozę. Koniec dygresji.

„Wyprawa” to historia Piotra Kalina, młodego romantyka, który porzuca studia i uroki życia na wsi i udaje się w samotną podróż do Afryki. Nie trafia jednak w wir niesamowitych przygód – czas upływa mu raczej na spokojnej wędrówce, która jest pretekstem do filozoficznych dumań, stawiania pytań o fundamentalne wartości i próby odpowiedzi na nie. To bardziej wyprawa w głąb siebie i chęć zrozumienia świata, niż klasyczna powieść przygodowo-łotrzykowska, co sugerowałby tytuł i zarys kontynentu na okładce. Książkę wydało wydawnictwo Novae Res, które oprócz ładnej, przejrzystej strony internetowej urzekło mnie dość trudną misją promowania polskich debiutantów. Rodzimą literaturę uważam za raczej przeciętną, więc tym bardziej kibicuję takim przedsięwzięciom, zwłaszcza, że daje to szansę nieznanym dotąd pisarzom.

Sama książka urzekła mnie już w mniejszym stopniu i pomimo kilku zalet, dostrzegam również wady i oczywiście subiektywnie, ale muszę o nich napisać. Po pierwsze, powieść jest nierówna. Pierwsza część jest opisem żywota naszego bohatera: od momentu narodzin po wczesną młodość, szkołę, pierwszą miłość. Część mocno liryczna, tak samo jak emocje bohatera, ważne są opisy przyrody, których autor nam nie szczędzi. Sam Piotr Kalina, cóż, czytałem bardziej porywające biografie… Całość podana w dość ciężkostrawnej manierze gawędy językiem naszych dziadków: przestawiony szyk wyrazów, archaizmy. Co dziwi, bo powieść dzieje się w czasach współczesnych, a który młody człowiek na jedzenie mówi: „strawa”, albo o wieku dziewczynki powie: „Dziewczę to liczyło sobie wówczas dwanaście wiosen”. Hm? Co dziwi jeszcze mocniej, im dalej tym tej maniery coraz mniej, później znów wraca, pod koniec w ogóle jej nie ma i ogólnie bywają obszerne partie pisane współczesnym językiem. Niekonsekwencja? Same opisy (zwłaszcza przyrody) również zaczęły mnie po pewnym czasie drażnić – raz dziecięco naiwne, raz pompatyczne, że aż deszcz za oknem zdawał się podać wolniej i dostojniej. No i ten brak dialogów… Nie licząc pseudorozmów ze zjawami i alter ego, w pierwszej części mamy tylko jeden prawdziwy dialog. Kończy się na 14 stronie, a następny jest na… 124! Ponad sto stron litego tekstu rozdzielonego wcięciami akapitów. Obawiam się, że sporo czytelników może takiej próby nie wytrzymać, zwłaszcza ci, którzy przygodę z liryzmem przyrody i głębią emocji postanowili zakończyć w liceum na „Chłopach” Reymonta.

Druga część stanowi rekompensatę i swego rodzaju nagrodę za wytrwałość. Napisana jest nieźle, jakby za pióro chwycił inny Głowiński. Piotr Kalina po groźnym epizodzie na morzu (omal nie utonął), zostaje wyrzucony na brzeg, gdzie znajdują go tubylcy i znoszą na farmę młodego Holendra, Christiaana von Courtlanda. Od tego momentu akcja w końcu przyśpiesza, Piotr już nie snuje się bez celu między stronami. Dołącza do grupy kenijskich policjantów, rozmawia z ludźmi, słowem – potrafi sobie zagospodarować czas. W tej realistycznej opowieści mocnym punktem jest metafizyczna wyprawa do świata Itsejów. Głowiński serwuje dobrą i ciekawą wizję utopijnego świata, dość szczegółowo opisując jego mieszkańców, ich sposób bycia i filozofię. Kraina, gdyby ją jeszcze rozbudować, spokojnie byłaby materiałem na inną książkę. Szczególnie intrygująca i napisana dobrym wyczuciem jest relacja między Kaliną, a dziewczynką, która wprowadza go w magiczny świat. Za to i za całą imponującą wizję tego świata, szczere brawa. Również warstwę filozoficzną uważam za całkiem udaną – napisana jest prostym językiem i porusza tematy przystępne dla każdego z nas: miłość, upływający czas, śmierć, szczęście, życie doczesne. Dla jednych nuda, dla innych przyjemne wyciszenie i chwile zastanowienia, poza tym pamiętajcie: taki jest urok tej chilloutowej książki, który sprawi, że jedni mogą porzucić ją w połowie, a drudzy postawią na półce, a nawet do niej powrócą.

Dobrze, filozofia filozofią, ale każdy utwór fabularny musi posiadać wstęp, rozwinięcie i zakończenie. I niestety teraz kolejny minus powieści, moim zdaniem największy, czyli brak jasno sprecyzowanego celu wyprawy naszego bohatera. Dlaczego to jest tak ważne? Mówiąc obrazowo: postawcie człowieka w fabryce na taśmie i każcie mu spawać przyczłapki do bulbulatora. Nudne i bezcelowe zajęcie nabierze dla niego sensu, jeśli wytłumaczycie, że elementy które wytwarza, są częścią większej maszyny, która dzięki jego pracy będzie działała i ułatwiała ludziom życie. Nasz bohater chyba wiedział, że przeczytam książkę, bo pod koniec mówi asekuracyjnie: „Cała ma podróż to droga, którą warto zrozumieć. Czy ważny jest cel, do którego zmierzałem?” Otóż, drogi Piotrze Kalino, owszem, ważny jest cel, do którego zmierzałeś. I drogi autorze: KAŻDY podręcznik pisania prozy czy scenariusza filmowego mówi, że cel, do którego dąży protagonista, należy określić w miarę na początku utworu i jest to bardzo ważny element budowanego świata. Nie wierzycie? Sprawdźcie każdy film od „Przeminęło z wiatrem” po „Kac Vegas z Bangkoku”, każdą książkę od „Frankensteina” po „Samotność w Sieci”. Bohaterowie dążą do czegoś, chcą coś osiągnąć. I celem wcale nie musi być ratowanie świata. A czytając książkę czułem się trochę jak ten wyrobnik z fabryki, który brnie coraz dalej, ale w końcu pyta: „Po co to wszystko?” Okej, wyprawa jest tylko tłem i pretekstem do filozoficznych rozważań, ale ta wyprawa też musi mieć sens i na końcu na bohatera musi coś czekać, bo oprócz niego to i czytelnik czuje się trochę zrobiony w konia.

Po przeczytaniu „Wyprawy” mam mieszane uczucia. Ciężko jest mi ją z czystym sumieniem polecić. Pierwsza część jest raczej nudna, przegadana, mocno opisowa, niemal bez dialogów. A i jeśli się coś dzieje, nie są to wydarzenia napędzające oś książki; w innych byłyby zapewne epizodem. Ma prawo to zniechęcić. Druga część jest z kolei całkiem niezła, napisana z pomysłem, żywiej, z ciekawą kreacją utopijnego świata. Też spokojna, ale Głowiński jakby się rozkręcił i znalazł kompromis między ważną misją zaciekawienia czytelnika a przemycaniem filozoficznych rozważań. Jedno drugiego nie wyklucza i tak powinna wyglądać cała „Wyprawa”. Może więc i ja znajdę kompromis i napiszę: dla żądnych wartkiej akcji i czystej rozrywki: niestety, będziecie się nudzić. Dla wrażliwców szukających czegoś spokojnego – polecam. Ja sam, jeśli autor obieca pisać tak jak napisał drugą część, być może „wyprawię” się po drugą książkę jego autorstwa.

VN:F [1.9.22_1171]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

2 Responses to Jacek Głowiński – „Wyprawa” (recenzja)

  1. rafkoo pisze:

    Cześć. Dzięki za recenzje!

    Wczoraj dopadłem tą knigę i ..przeczytałem.

    O dziwo.

    Bo faktycznie brak stałości stylu powala.
    Ale hipnoza jakaś w niej musiałą być (no i ten mróz za oknem :-)), bo dałem radę.

    Bardzo mnie frapuje czy to nie jakiś apokryf stylizowany na dziennik podróżnika.

    Czy Wiesz coś w tej kwestii?

    btw. bohater nie tonął „na morzu” lecz na jeziorze.

    VA:F [1.9.22_1171]
    Rating: 0.0/5 (0 votes cast)
    • Kali pisze:

      rafkoo,
      rzeczywiście książka chce mieć coś z apokryfu, co tworzy jako taki klimacik.
      Jednak większej głębi w tym temacie bym się nie doszukiwał, książka jest napisana przez debiutanta, który chyba był zafascynowany patentem z „Pieśni Osjana”;)
      btw mimo licznych niedoskonałości całkiem miło wspominam tę książkę z perspektywy czasu. jakiś urok rzeczywiście ma.

      VN:F [1.9.22_1171]
      Rating: 0.0/5 (0 votes cast)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *