Eric-Emmanuel Schmitt – „Trucicielka” (recenzja)
„Trucicielką” zdajemy się kontynuować dominujący od kilku wpisów trend ciemnych, ponurych okładek. Ta dzisiejsza, choć surowa, uwodziła mnie od dobrego pół roku wzrokiem widniejącej na niej kobiety. Książki nie udało się kupić, gdy była gorącą nowością, ale w końcu uległem magicznemu spojrzeniu gorącej blondynki zza wachlarza. To, że ma ona tyle wspólnego z tytułem i treścią opowiadań co Jarosław K. ze stabilnością emocjonalną, nie ma znaczenia. Ważne jest, że Eric Emmanuel Schmitt napisał cztery naprawdę dobre historie, które zapadają w pamięć.
Przed przejściem do recenzji właściwej warto wspomnieć, że „Trucicielka” otrzymała nagrodę Goncourtów 2010, a to najważniejsze francuskie wyróżnienie literackie. Swoją drogą, szukając jakiegoś niezależnego (innego niż okładka) źródła potwierdzającego, że Schmitt faktycznie został laureatem tej nagrody, musiałem porozciągać wyszukiwarkę na wszystkie strony. Sprawdźcie sami, mnie zajęło to parę minut. A biorąc pod uwagę, że Google w ciągu kilku sekund daje odpowiedź na pytanie czy „w Anglii po północy można strzelać do kotów z łuku?”, trudności w powiązaniu nagrody z książką z każdym kliknięciem „szukaj” czyniły mnie coraz bardziej podejrzliwym. Suma sumarum, Schmitt naprawdę tę nagrodę otrzymał, zresztą zasłużenie. Nie żeby Goncourtowie byli moimi ziomkami, o nie, po prostu – ta książka zasługuje na każde wyróżnienie, które docenia dobrą literaturę.
Pierwsze opowiadanie to tytułowa „Trucicielka”; historia starszej kobiety, Marie Maurestier, o której w miasteczku mówi się, że otruła swoich trzech mężów. Ona sama, nic sobie nie robiąc z plotek, wzbudza postrach (zwłaszcza wśród dzieciaków) samą swoją osobą: jest wysoka, ponura, oschła i nieco demoniczna. Prawdę wyjawia dopiero młodemu, nowoprzybyłemu proboszczowi, co prowadzi do obustronnej fascynacji – ksiądz ze swoją życiową misję uważa zrobienie z Marie prawdziwej chrześcijanki i sprawienie, by ta przyznała się do morderstw przed sądem. Kobieta zaś pragnie w dalszym ciągu uwodzić młodego księdza i skupiać jego uwagę wyłącznie na sobie. Opowiadanie jest pełne gorących, świetnie opisanych emocji, co udowadnia, że nie tylko superciekawa intryga kryminalna nie pozwala oderwać się od książki; potrafi to również sfera uczuć bohaterów.
„Powrót” to drugie opowiadanie, najkrótsze i moim zdaniem najsłabsze (co nie znaczy, że słabe). To historia marynarza, który wracając do domu, otrzymuje wiadomość, że jego córka nie żyje. Wiadomość tym okrutniejsza, że chłop ma trzy córki i nie wie o którą chodzi. Opowiadanie to głównie opis tego, co się dzieje w głowie marynarza – mężczyzna niemal wpada w obłęd stawiając sobie przejmujące pytania: którą dziewczynkę najmniej kocham? Po stracie której najmniej będę cierpiał? Monolog i wewnętrzne rozdarcie robią wrażenie – otrzymujemy kolejną dawkę intensywnych emocji, które biją z każdego akapitu.
Trzecia historia nosi tytuł „Koncert Pamięci Anioła”. Axel (dobry) i Chris (zły) to dwaj uzdolnieni muzycznie chłopcy. Podczas sportowej rywalizacji dochodzi do wypadku i zły zostawia dobrego, myśląc, że ten nie żyje. Axel jednak zostaje uratowany i po wielu latach dochodzi do ich ponownego spotkania. Oboje jednak przeszli przemianę, która prowadzi do mocnego finału. Opowiadanie pokazuje, jak błędne decyzje z przeszłości mogą wpłynąć na nas i nasze otoczenie, jak skrzywdzony człowiek potrafi być mściwy i małostkowy i jak nieszczęśliwy epizod dominuje resztę naszego życia. Schmitt w klarowny sposób ukazuje emocje bohaterów, a uniwersalny charakter opowieści daje się interpretować na kilka różnych sposobów. Moim zdaniem to najlepsza historia zbioru, po której upewniłem się, że nazwisko autora wrzucę do `ulubionych` swojego wirtualnego rankingu.
Ostatnia opowieść („Elizejska miłość”) to portret z pozoru idealnej, kochającej się francuskiej pary prezydenckiej. Miłość od nienawiści dzieli jednak niewielka granica, która tutaj została przekroczona i obserwujemy burzliwe perypetie dwójki upartych, dojrzałych ludzi, na których czeka (jak w poprzednich opowiadaniach) dość nieoczekiwany koniec. Dam sobie rękę uciąć, że w opowiadaniu zakochają się niemal wszystkie kobiety, a i mnie, choć miewam wrażliwość skandynawskiego drwala, poruszyło. Nie aż tak, żeby uronić łzę (to jest zarezerwowane tylko dla „Króla Lwa”, „Terminatora 2” i „Winnetou”), ale przyznam, że kawałek jest mocny i siada na żołądek.
To, co uważam za największą zaletę Schmitta, to jego niezwykła umiejętność pisania o emocjach. Na pewno znajdę kilku autorów, którzy konstruują misterniejsze intrygi, czy mają bardziej imponujący styl. Ale wpływając na przestwór oceanu pisarzy, z którymi miałem do czynienia, ciężko znaleźć mi kogoś, kto sprawniej porusza się w tym obszarze, którego gdy brak, to książka jest sztywna i bez wyrazu, a gdy jest nadmiar, wychodzi melodramat. Dlatego to tak ryzykowny i trudny rewir, na którym od dzisiaj Schmitt jest dla mnie prawdziwym bossem. Każde opowiadanie z „Trucicielki” bazuje na emocjach; oczywiście cała otoczka fabularna jest istotna, ale nie byłoby jej, gdyby bohaterów Schmitta nie opanowały przeróżne żądze i obsesje. Ich opisy i dobre dialogi sprawiają, że nastroje bohaterów są żywe, autentyczne i tak sugestywne, że możemy je pochłaniać z każdą kolejną stroną i wracać do nich wiele dni po przeczytaniu książki. I gdybym miał stworzyć pisarza idealnego, ze Schmitta na pewno wziąłbym talent w doborze słów i tworzenia emocjonalnego klimatu historii.
Niestety treść większości książek zdarza mi się zapominać miesiąc po lekturze. Być może za dużo czytam (nie tylko literatury), a może to początki Alzheimera. „Trucicielka” jednak wbiła się w moją pamięć, choć czytałem ją niemal miesiąc temu (ok, mam jeszcze kilka dni szansy na amnezję). To dla mnie kolejna zaleta prozy Schmitta, nie zamykasz książki z pustym, flexxipowym „aha”, tylko myślisz o tym, co przed chwilą przeczytałeś (o nie, feministki, nie dam wam tej satysfakcji!). Dzień po, tydzień, a nawet później. Nie wiem czy istnieje lepszy wyznacznik kunsztu autora.
Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić (a przyczepię), byłaby to momentami zbyt dosłowna narracja. Czytelnik nie jest ograniczony umysłowo i sam się domyśli, że np. w opowiadaniu „Koncert Pamięci Anioła”, Chris i Axel to metafora Kaina i Abla. Powtarzanie tego co krok pod koniec historii nie jest potrzebne, a sprawia wrażenie próby upewnienia się, czy dobrze odczytamy zamiary autora. Kolejną rzeczą jest styl, który w dziewięćdziesięciu procentach jest bez zarzutu, ale czasami przybiera nieco biblijny, taki alegoryczno-prosty wydźwięk. Jakbym czytał jakąś przypowiastkę z Nowego Testamentu. Być może się czepiam, ale czasami ta maniera mi nie grała z ogólnym kontekstem zbioru. Jeśli jednak bardzo chcecie przeczytać „Trucicielkę”, nie zwracajcie uwagi na kilka poprzednich zdań – musiałem coś napisać, żeby nie było zbyt pięknie i słodko. Prawdą jest, i to moja ogólna ocena, że zbiór czyta się rewelacyjnie; na razie jest dość świeży ale, wspomnicie jeszcze moja słowa, to typ książki, który przechodzi do historii i staje się klasykiem. I jak, teraz przeczytacie?
PS. To w ostatnim czasie druga pozycja z wydawnictwa Znak na naszym skromnym blogasku. I nie ostatnia – w poszukiwaniu materiału na kolejną znakomitą recenzję z readfreakową analizą i błyskotliwymi bon motami, trafiłem na elektryzującą zapowiedź amerykańskiego debiutanta Johna Verdona, którego „Wyliczanka” trafia na półki za kilka dni. Z pewnością podobnej do tej, że po wrzuceniu recenzji na stronę otwieracz do butelki uwolni charakterystyczne „psss…”, mogę napisać, że „Wyliczanka” z półki trafi w moje ręce. Więc… obserwujcie naszego bloga i czytajcie dobre recenzje!
Dodaj komentarz