Tomasz Szulżycki – „Insygnia nocy” (recenzja)
Tomasz Szulżycki wydaje się być mniej więcej w moim wieku, a już może pochwalić się wydaną powieścią. I to całkiem niezłą. Nie wiem czy to „już” to odpowiednie słowo, bo choć do trzydziestki jeszcze trochę mi brakuje, to zawsze z lekką nutą zazdrości spoglądam na młodych debiutantów i ich książki i znów kładę się spać z poczuciem niespełnionych ambicji. I upływającego czasu, bo przecież nawet ludzie młodsi ode mnie o dobre kilka lat, potrafią zadebiutować na papierze. Zawsze sobie obiecuje, że od jutra siadam do pisania, ćwiczę warsztat i przed trzydziestką wydaję bestseller… Ale to nie gorzkie żale tylko najlepszy blog o książkach. Nieco ostatnio zaniedbany i już pewnie nic nie robicie sobie z naszych zapowiedzi, że wpisy będą pojawiać się częściej. Więc zamiast kolejnej deklaracji, zapowiem tylko, że współautor bloga szykuje na czerwiec felieton (Kris, teraz już musisz go napisać!:P), a ja jestem świeżo po lekturze kolejnej książki, tym razem amerykańskiego thrillera. Czerwiec zapowiada się owocnie.
Hmm, a miałem nic nie zapowiadać i deklarować…
„Insygnia nocy” to powieść zdecydowanie zasługująca na lepszą okładkę, typografię i korektę przede wszystkim. Zamiast jednak znęcać się nad błędami i sposobem zapisywania dialogów, skupmy się na fabule książki wydanej przez wydawnictwo Psychoskok. Quincy jest bezdomnym, młodym mężczyzną, zakochanym w sprzedawczyni w sklepie z zabawkami, uroczej Jane. Chłopak otrzymuje dość spory zastrzyk pieniędzy od swojego przyjaciela, który musi pilnie wyjechać. Wkrótce para zaprzyjaźnia się, a Quincy, jak na romantyka przystało, kupuje na bazarze swojej wybrance błyskotkę – ładnie zdobiony naszyjnik. W międzyczasie w dość spokojnej miejscowości Caladon padają kolejne trupy, a podejrzanym okazuje się być człowiek, który teoretycznie od dawna powinien nie żyć. Sprawą zajmuje się miejscowa policja z komisarzem O`Rearym na czele, który na mordercę typuje Quincy`ego. Okazuje się, że naszyjnik to bardzo pożądany skarb, który wkrótce ściąga na zakochanych śmiertelne niebezpieczeństwo.
To co mi ewidentnie zgrzyta, zazgrzytało mi już na samym początku, podczas zaznajamiania się Jane z Quincy`m. On, włóczęga w starym płaszczu, w rękawiczkach bez palców, gość, o którym narrator pisze: „Na jego widok ludzie rozsuwali się, obchodząc go łukiem”. Ona, schludna i miła dziewczyna z sąsiedztwa, sprzedawczyni w sklepie z zabawkami. I ich poranna kawka, która w ciągu dosłownie kilkudziesięciu godzin rozwija się w przyjaźń, która nieuchronnie prowadzi do jeszcze szybszej decyzji o życiu w konkubinacie. Brzmi to dość surrealistycznie, prawda? Takie rzeczy po prostu się na świecie nie dzieję. Podkreślę – nie mówimy tu o miss AWF-u, która zakochuje się w rudym nerdzie z Politechniki, bo być może w jakimś zakątku czasoprzestrzeni takie zdarzenie mogłoby mieć miejsce. Mowa tu o fajnej, normalnej dziewczynie, która zaprasza ledwie poznanego, bezdomnego obdartusa na kawę, kokietuje go, przytula, na drugi dzień zaprasza do domu (!), pozawala mu zostać na noc (!!), a kiedy dręczą ją nocne koszmary, prosi żeby ten złapał ją za rękę i nie puszczał dopóki ona nie zaśnie. Mimo waszych dobrych serc i wiary w szlachetną maksymę, że „nie szata zdobi człowieka”, zapytam: wierzycie w takie rzeczy? No właśnie… I dlatego jest to ten rodzaj nieprawdopodobności, który zwraca uwagę bardziej niż podróże w czasie czy krasnoludy z toporami. Bo w realnym życiu niemożliwy do zrealizowania, a w książce, w której wszystko dałoby się obronić, nie jest niestety poparty konwencją.
Kiedyś nie odczuwałem dysonansu, kiedy polscy pisarze (czy to profesjonaliści czy amatorzy), wybierali amerykański lub w najlepszym wypadku zachodnio brzmiący świat jako arenę kreowanych przez siebie wydarzeń. Ich prawo. Dzisiaj to mi zgrzyta. Szulżycki umiejscowił akcję w trudnej dla mnie do zidentyfikowania, za to stylizującej się na amerykańską krainie. Nie jest to błąd, mimo wszystko jednak cały czas czułem gdzieś to subiektywne kłucie i powracające wciąż pytanie – dlaczego debiutant znad Wisły pisze o Quincym i Jane, o komisarzu O`Rearym, o wydarzeniach dziejących się w Caladonie i o płaceniu dolarami? Ani to nie przydaje wiarygodności, a i fabuła wcale nie wymusza osadzania akcji w amerykańsko brzmiącym świecie. O ileż by zyskała ta historia, gdyby przenieść ją w jakąś polską metropolię, albo na swojską prowincję? Z polskimi nazwiskami i ulicami, nie żadnym St. John`s Street. Jeszcze raz powtarzam, że nie traktuję tego jako błąd, bo nikt nie zabroni pisarzowi z Żarcyców Dużych napisać kryminału osadzonego na przedmieściach Los Angeles. Pytanie tylko o cel takiego zabiegu, bo oprócz fajnie brzmiących nazw własnych i pewnego szpanu oraz wrażenia „światowości” ciężko mi znaleźć inną motywację.
Trzeba jednak przyznać, że książka jest solidnie napisana. Panuje w niej naprawdę ciekawy klimat i do tej pory za Chiny nie ma mam pojęcia jakimi środkami autor go wypracował. Niby wiem, że akcja powieści dzieje się we współczesności, a mimo to cały czas miałem poczucie jakiejś staroświeckości, zarówno w tym jak i co mówili bohaterowie, jak i w wyglądzie miasteczka czy klimacie jego ulic. Momentami zdawało mi się, że na przykład dwójka sąsiadów mijających się na bazarze przywita się uniesieniem kapelusza, albo że ulicą przemknie dorożka zaprzęgnięta w konie. Co oczywiście nie jest możliwe, bo mamy rok 1999, ale Caladon wydaje się jakby wyjęty z powieści Karola Dickensa – wszystko wydaje się lekko baśniowe. Dodatkowo w powieść wplecione są elementy staroperskiej legendy o Arymanie i Ormuzdzie, które jeszcze bardziej podkręcają i tak już tajemniczy klimat.
Dam sobie uciąć rękę, że Szulżycki w dzieciństwie pochłaniał ogromne ilości książek. W jego pisarstwie, choć nie widać wielkiego doświadczenia, widać duże oczytanie. Wie, że świat przedstawiony składa się nie tylko z głównych wydarzeń ale również z dygresji, które rozbudowują akcję i pozwalają wsiąknąć w atmosferę powieści. W takich dostawkach, które na chwilę zatrzymują tempo i uzupełniają fabułę Szulżycki bryluje jak wytrawny pisarz. Językowo jest również nie najgorzej, choć niektóre dialogi mogłyby być bardziej… życiowe i naturalne.
„Insygnia nocy” to całkiem dobry debiut, książka, z którą można miło spędzić czas, ale z której nie będzie się zbyt wiele pamiętać po kilku tygodniach. Nie zakwalifikowałbym jej jako kryminał, to bardziej tajemnicza, lekko przygodowa powieść z elementami romansu. Czasami miałem wrażenie, że pomysł na książkę powstał w głowie autora dość dawno temu i przez długi czas był w jego głowie trawiony. Być może to wrażenie było spowodowane miejscami zbytnią dosłownością i naiwnością w fabule, jakby Szulżycki wykorzystał i dopracował swój pomysł z lat późnonastoletnio-wczesnostudenckich. I trochę w taką grupę celuje powieść. Mimo wszystko trudno nie docenić umiejętności autora i należy pogratulować debiutu i samozaparcia, by przysiąść i na prawie trzystu stronach zacząć opowieść, rozwinąć i doprowadzić wszystko do końca. Tacy ludzie inspirują. Aż chyba po tym ostatnim zdaniu otworzę nowy dokument w Wordzie i sam zacznę realizować własne pomysły.
Tomasz Szulżycki – „Insygnia nocy” (recenzja),
Już nawet okładka nie przekonuje do skorzystania, niestety 50% miłośników książki, którzy nie znają danej pozycji decyduje po okładce + streszczeniu.
Niestety nie zachwyca… Natomiast chcialabym poznac wasze zdanie na temat „Piatej fali pozadania”. Mieliscie okazje przeczytac? Ja jestem szczerze nia zafascynowana. Mam nadzieje, ze podzielicie moja opinie 🙂
Okładka… trąci filmami klasy C już na wstępie. Człowiek może się zniechęcić.