Tess Gerritsen – „Ciało” (recenzja)
Pierwszy powód, dla którego zainteresowałem się książką Tess Gerritsen to jej skandynawsko brzmiące nazwisko. Drugi to ładne kobiece udo i brzuch na okładce. Wyczytałem zaraz, że to kryminał i doszedłem do wniosku, że leżąca pani z okładki raczej nie śpi. Trzeci powód, i tu zatarłem ręce, to osobista rekomendacja Harlana Cobena, który obok Willa Smitha i Kobe Bryanta jest moim największym młodzieńczym idolem. Bez wykręcania rąk przyznaje się, że wcześniejsze dzieła Gerritsen były mi obce, co czyni mnie być może bardziej obiektywnym, a może ignorantem z brakami w biblioteczce. Tak czy owak nigdy nie byłem fanem thrillerów medycznych: Cooka kiedyś liznąłem (nie wiem czy to szczęśliwe sformułowanie), mdleję przy pobieraniu krwi, a od nudnego House`a wolę megahit na Polsacie. „Ciało” otworzyłem więc ze świeżym umysłem, ciekawym nowości, bez zbędnych obciążeń autorskim kunsztem (bądź jego brakiem).
Książka opowiada o młodej lekarce sądowej, Kat Novak, która nie potrafi wyjaśnić przyczyny zgonów kilku młodych dziewczyn. Do jej prosektorium trafiają ciała bez śladów przemocy, a jedynym tropem jest numer telefonu na opakowaniu zapałek w zaciśniętej dłoni jednej z ofiar. Telefon prowadzi do prezesa firmy farmaceutycznej, który zaprzecza, żeby miał cokolwiek z tym wspólnego. Wspólnie z Kat próbuje odkryć przyczynę śmierci dziewczyn, zwłaszcza, że w sprawę wydaje się być zamieszana jego zaginiona córka. Im dalej para brnie w ich prywatne śledztwo, tym bardziej komuś zależy, żeby Kat zamilkła na zawsze.
„Ciało” okazuje się połączeniem romansu z kryminałem medycznym. Autorka przyznaje się do tego w przedmowie, co jest chyba małym szachrajstwem, bowiem opisy książek w Internecie nie dają możliwości wglądu w przedmowy, mało który czytelnik również w księgarni tam zagląda, ograniczając się jedynie do opisu z tyłu okładki. A więc uprzedzam was: oprócz morderstw i zagadki mamy tu też kiełkujące uczucie przemieniające się w burzliwy romans, który notuje wzloty i upadki, mamy pożądanie, namiętność, seks… Tak, tak. Z całą odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że to kryminał przede wszystkim dla kobiet. Konserwatywni miłośnicy gatunku i bezpretensjonalni twardziele mogą się w kilku momentach wzdrygnąć. Zwłaszcza tam, gdzie Gerritsen ociera się o kicz, który byłby widoczny nawet gdybyśmy czytali Braillem. Oto jeden z ciekawszych fragmentów:
„Ku zdziwieniu Kat wyciągnął elegancko rękę i pomógł jej wysiąść. Stanęła na chodniku obok niego. Światło latarni ozłociło jego włosy.
– Czy dostaniesz się do domu? – spytał.
– Trzymam zapasowy klucz pod donicą z kwiatami”.
Uff… Jeśli do tego weźmiemy pod uwagę, że główna bohaterka jest rozwódką, której dom wylatuje w powietrze i nie ma gdzie nocować, a jej nowo poznany partner, Adam, bogaczem, mającym luksusowe auta i służbę w domu, otrzymamy skrzyżowanie Kopciuszka z Nianią Franią. Jeśli przez chwilę zapomnimy, że czytamy kryminał, to romansowa warstwa ma swój urok – książka jest pisana kobiecą ręką i jest to mocno widoczne. I uznaję to za zaletę.
Zmartwiło mnie, że nie odnalazłem nici porozumienia z moimi bohaterami, ich motywacja do odgadnięcia zagadki przestała mnie w pewnym momencie interesować. Owszem, ciekawiło mnie zakończenie historii i odpowiedź kto i dlaczego, ale to ze zwykłej dociekliwości, a nie z chęci towarzyszenia Kat i Adamowi i dzielenia z nimi emocji. Tutaj znów odwołam się do Cobena (cóż, jego nazwisko na okładce zobowiązuje), gdyż u niego główny bohater i clue fabuły są zawsze mi bliskie, czuję, że i mnie mogło się to przytrafić. Kibicuję postaciom, przeżywam wszystko od pierwszej do ostatniej strony. Tutaj mamy ponurą historię kilku ćpunek i, poza ambicjami, motywacja lekarki do rozwiązania zagadki jest średnio wiarygodna. Bardziej osobiście sprawę traktuje Adam i być może uroniłbym łzę wzruszenia, w momencie gdy odnajduje córkę, gdyby ta nie okazała się rozpuszczoną i zmanierowaną pannicą, antypatyczną, słowem: „szkoda, że się gówniara znalazła”.
Plusem na pewno jest tempo narracji; takie jak lubię: równiutkie, z lekko wciśniętym pedałem gazu. Gerritsen nie strzela dialogami jak z karabinu i nie pędzi z akcją jak Coben, ale też nie ślimaczy się jak Orzeszkowa w najlepszej formie. Zgrabnie łączy dynamiczne fragmenty ze spokojniejszymi opisami, pozwala nabrać oddechu, później znów przyśpiesza, by w finale nie pozwolić czytelnikowi odejść od książki. Sam finał… Cóż, tu znów mam trochę żal do autorki, bo choć stopniuje napięcie, w jednym momencie nawet zaskakuje kompletnie nieoczekiwanym zwrotem akcji, to jednak zabrakło mi pełniejszego rozwiązania akcji, bardziej szczegółowych wyjaśnień. Otrzymujemy za to gwarancję wiecznej miłości głównych bohaterów, co znów jest ukłonem w stronę czytelniczek.
Lubię dwa typy książek: te, które czytam jednym tchem w jeden wieczór i pół nocy i te, które po trzydziestu stronach rzucam w kąt. Te pierwsze za genialną akcję i za to, że rano „zasypiam” na wykład, te drugie za wolny czas i pomoc w szybkim wyrobieniu sobie opinii. „Ciało” Tess Gerritsen nie kwalifikuje się niestety pod żaden wymieniony typ: nie wciąga jak solone orzeszki do piwa ale i nie odrzuca jak studencka lodówka niewypróżniona na wakacje. Książka jest niezła, sprawnie napisana, ale nie kładzie na łopatki, a ja chciałbym aby po przeczytaniu przez dwie godziny nie pozwoliła mi podnieść się z łóżka. Ma wątki romansowe i nie za mocno skomplikowaną fabułę – tym bardziej kobiety odnajdą przyjemność w jej lekturze. Moja narzeczona przeczytała już połowę i chyba jest bardziej entuzjastyczna niż ja.
Dodaj komentarz