Robert Foryś – „Sztejer III. Dajcie mi głowę zdrajcy!” – (recenzja)
Vincent Sztejer to konsekwentny, cyniczny i bezwzględny najemnik, który za sakwę srebra podejmie się każdego zadania. Morduje potwory a czasem i ludzi, jeśli na to zasłużyli. Uzbrojony w obrzyn i dwa miecze skrzyżowane na plecach przemierza Międzyrzecze i jedyne czego pragnie to przeżyć (w tym jest mistrzem), najeść się, poświntuszyć z dziewczętami (tu też z reguły dopina celu) i mieć kieszenie pełne cennego kruszcu. To samotnik i trochę oportunista, który nie przebiera w słowach i środkach, a zdanie innych obchodzi go tyle co zaliczona wczoraj dziewka. Słowem, Sztejer ma wszystko to, za co normalni mężczyźni go pokochają, a owłosione feministki znienawidzą.
To była krótka charakterystyka dla tych, którzy nie mieli się jeszcze okazji zapoznać z cyklem autorstwa Roberta Forysia. Wcześniejsze dwa tomy zwierały po dwa opowiadania; i ta część tradycyjnie dzieli się na dwie osobne historie. W pierwszej, dłuższej, Vincent wraca w swoje rodzinne strony, ale w karczmie, w której chciał spokojnie zaspokoić głód (ten i ten drugi też), biesiadnicy zostają zaatakowani przez chorych na wścieklicę umarlaków. W zaciekłej walce Sztejer ratuje życie bratu Dawidowi, który w ramach wdzięczności proponuje najemnikowi pracę, wikt i opierunek. Vincent zgadza się, udając że lubi Dawida i że mu służy, ten zaś udaje, że nie zauważa z kim ma do czynienia. I tak oboje docierają do miasta Tyczyn, które broniąc się przed zarazą zamyka swoje bramy. Panowie jednak dostają się do środka, a tam Sztejer jest świadkiem polowania na czarownice – okrutne tortury na niewinnych niewiastach mają doprowadzić do przyznania się do obcowania z Diabłem. Oczywiście wszystko w obronie wiary. Drugie opowiadanie to próba odkupienia swoich win u Ojców Protektorów w zamian za dostarczenie głowy zdrajcy. Sztejer podejmuje się zadania wraz ze swoimi dwoma średnio rozgarniętymi starymi znajomymi. Oczywiście nie obędzie się bez trupów ścielących się gęściej niż tropikalne lasy.
To co najpierw daje po oczach przy pierwszym kontakcie z prozą Roberta Forysia, to dosadny, obrazowy język i naturalistyczne opisy bez grama cenzury. Kiedy czytałem „Moherfuckera” Eugeniusza Dębskiego, wydawało mi się, że to mocna, brutalna książka. Po lekturze Sztejera wydaje mi się, że Dębski pisał swoją książkę dla wnuków, pykając fajkę w fotelu. Okej, może przesadzam, ale prawda jest taka, że to Robert Foryś podniósł poziom hardcore`u w mojej biblioteczce. A ja lubię takie przekraczanie barier w literaturze, nawet jeżeli skutkuje to czytaniem m. in. o torturach pewnej aptekarki, której łydki i kostki ociekają krwią, kolana są rozszczepione, a uda zalane gównem i szczynami (Mamo, ja tylko cytuję, to Foryś wymyślił).
Świat przedstawiony jest genialny w swojej prostocie i oryginalny w swojej wtórności. Czytelnicy, którzy przygodę ze Sztejerem zaczynają właśnie od trzeciego tomu, mogą mieć wrażenie, że akcja osadzona jest gdzieś w późnym średniowieczu. Jednak powoli zaczynamy się orientować, że pewne wynalazki pojawiły się znacznie później… Świat Sztejera to postapokalipsa – po Zagładzie cywilizacja cofnęła się o kilkaset lat, za oknem grasują różne potwory i mutanty, a na ulicach rządzi Czarna Gwardia Zaprzysiężonych Braci, bo to chrześcijaństwo, a raczej jego jakaś chora, fanatyczna odmiana, trzyma w garści Międzyrzecze. Świat przyszłości, który tak naprawdę jest dużym krokiem wstecz. Proste? I jakie efektowne. Dla mnie dodatkową radością w książce Forysia był motyw zombie, który uwielbiam zarówno w książkach jak i filmach.
Z racji języka, fabuły i postaci Vincenta, recenzowana książka może budzić kontrowersje i na pewno nie jest dla każdego czytelnika. Piszę o tym, ponieważ kilka dni temu na naszym blogu pojawił się komentarz niejakiego „Zażenowanego”, który stwierdził, że „brakuje mu na naszej stronie zakładki literatura piękna, a poza tym, że się wywyższamy i czytamy amerykańskie gówna zamiast ambitne książki”. Moi Drodzy, tacy pedałkowaci pseudointeligenci są kwintesencją grupy, która „Sztejera” nie powinna nawet dotykać. Tu się pije, bije, ucieka, gwałci i morduje, niekoniecznie cytując w międzyczasie Márqueza. Jeśli jesteśmy na to przygotowani i kupimy konwencję, która świadomie nie próbuje aspirować do miana lirycznej prozy z przesłaniem, istnieje duża szansa, że Vincent zostanie naszym przyjacielem. To po prostu kawał dobrej rozrywki, fakt, brutalnej, ze specyficznym poczuciem humoru, ale którą czyta się bardzo dobrze i to jest jej główne zadanie. Co do samej fabuły, cóż, mogło być lepiej. Oryginalnością „Sztejer” nie powala – w wielu momentach to znane z innych książek fantasy wielokrotnie już mielone schematy i motywy. Bronią się tym, że pod koniec książki orientujesz się, że Robert Foryś pisze w taki sposób, że nie nudziłeś się na żadnej z 300 stron.
Lubię książki (i filmy), w których w miarę możliwości zostaje rzucony jakiś haczyk, wyzwanie, a bohaterowie mają jasno określony cel i niech to będzie chociażby wrzucenie pierścionka do lawy czy ucieczka ze szpitala psychiatrycznego rządzonego przez sadystyczną pielęgniarkę. To najzwyklejsze zawiązanie akcji, które zmusza bohatera, żeby GDZIEŚ robił COŚ i obowiązkowo PO COŚ (!), a w rozwiązaniu akcji wszyscy byli szczęśliwi. Lub nie. Tymczasem Vincent Sztejer jest rzucony w wir przygód i ostrej jatki, ale… dokąd to prowadzi? No właśnie, sam siebie o to pytałem (i chętnie zapytałbym Roberta Forysia), ponieważ akcja, choć świetna i barwna, przypomina nieco grę komputerową, w której bohater gna naprzód, macha mieczem, zbiera życie i zaspokaja swoje najbardziej bieżące potrzeby, a jego jedynym celem jest przejście do następnej planszy. Chociaż może i to porównanie do gier nie jest najszczęśliwsze… Nawet w takim Super Mario Bros wiemy, że z rąk Bowsera musimy uwolnić księżniczkę Peach (co za imię…), a następny klasyk pecetów lat 90., Alladyn, otrzymuje obietnicę upojnej nocy z Jasminą o oliwkowej skórze. Jaki jest literacki cel powołania do życia Sztejera, nie wiem, ale obawiam się, że taka formuła przygód, które prowadzą donikąd, może się wyczerpać i już nie zdać egzaminu w kolejnym tomie.
Sztejer, choć urwis i huncwot, zdecydowanie zasługuje na dopieszczenie piórem swojego jedynego pana, Roberta Forysia. I najwyższy czas zrobić to teraz, po trzecim tomie. Vincent to postać o dużym potencjale i jeśliby rozwinąć jeszcze jej psychologię, rozbudować przeszłość i dodać kompanów, którzy zagoszczą z Vincentem na dłużej (choć nie wiem czy to możliwe), otrzymalibyśmy materiał na osobny cykl. Ale taki z zamkniętą, bardziej oryginalną fabułą i koniecznie zmierzającą dokądś, mającą cel i jakiś kontekst. „Sztejer III” to udana, dobra książka, mam jednak nadzieję, że zamykająca cykl opowiadań. Jakiekolwiek kontynuacje z numerem 4 są z reguły średnio udane (no, może poza Rockym IV), więc pora teraz na coś bardziej epickiego, stworzonego z większym rozmachem. Z Vincentem w roli głównej, a jak.
Dodaj komentarz