Mira Grant – „Przegląd końca świata. Feed” (recenzja)

Przestoje w prowadzeniu bloga są rzeczą nieuniknioną, a sytuacja komplikuje się dodatkowo gdy mówimy o książkach. Każdy czytelnik zna prawdopodobnie takie uczucie, kiedy to po przeczytaniu połowy jakiejś powieści zaczyna zdawać sobie sprawę, że ta niczym go już nie zaskoczy, ale mimo wszystko żal mu porzucić lekturę w trakcie. Zdarza się to niestety od czasu do czasu i jest to być może jedyna wada tego rodzaju rozrywki. Tak też wyglądało moje zetknięcie z dziełem pt. „Feed”, co do którego miałem pewne nadzieje. Nie oczekiwałem oczywiście niczego przesadnie wystrzałowego, niemniej jednak liczyłem, że uda się autorce w nietuzinkowy sposób rozwinąć tematykę zombie i dostarczyć mi niezłej rozrywki na fali tego przeżywającego obecnie swój renesans wielkiej popularności tematu. Wyjęte z kontekstu zachwyty recenzentów zamieszczane na okładkach traktuję oczywiście z dużym dystansem, niemniej jednak tutaj musiały wpłynąć na moją podświadomość i spełniły (nad czym ubolewam) swoje zadanie marketingowe. No więc przyznaję się bez bicia – o ile współautor bloga jest usprawiedliwiony, bo kryminały porzucił prawdopodobnie na rzecz książek o rodzicielstwie (zresztą jego nowy wpis już się pojawił), tak ja przez dobre dwa miesiące męczyłem się z jedną powieścią, a czytanie dla przyjemności zamieniło się w czytanie z poczucia obowiązku. Wziąwszy nawet pod uwagę, że „Feed” ma prawie 500 stron, dwa miesiące na taką lekturę to wyjątkowo słaby wynik. Na osłodę mogę sobie powiedzieć, że w międzyczasie wysłuchałem chociaż audiobooka zrecenzowanej tutaj „Wyliczanki” Verdona, która to jednak też mnie bardziej denerwowała niż zachwycała, ale to akurat jest temat na zupełnie inny artykuł, mający niestety duże szanse nigdy nie powstać. Jak widzicie, mój stosunek do recenzowanej powieści jest  jednoznaczny i już na początku pozbawiłem ten artykuł napięcia. Może udzieliła mi się maniera pisarstwa pani Miry Grant?

Tematyka Zombie wkradała się do mojego serca powoli. Pierwsze i dość przypadkowe zetknięcie nastąpiło przy trzeciej bodaj odsłonie „Resident Evil”, miłość rosła za sprawą produkcji z nowego millenium inspirowanych Romero (czy też tworzonych przez niego samego), a rozgorzała na dobre przy okazji drugiej serii „The Walking Dead” (bo pierwsza była raczej niezbyt udanym żartem). Owszem, jestem trochę ignorantem, bo nie widziałem żadnego z klasycznych filmów wspomnianego reżysera, a najstarszy obraz o tej tematyce, po jaki sięgnąłem, to „Noc żywych trupów” z 1990 roku. Nie przeszkadza mi to jednak nazywać się fanem zombie w popkulturze i śledzić wszelkich nowinek z tym związanych. Nic zatem dziwnego, że pozytywnie zaskoczył mnie widok ładnie wydanej książki o pełnym tytule „Przegląd końca świata. Feed”, która spoglądała na mnie z półki w sieciowym sklepie na literę „E”. Nie pofatygowałem się, by zrobić research w tej kwestii, zresztą może to i lepiej, bo pewnie moje wysiłki i tak poszłyby na marne. Mówiąc szczerze, zacząłem być ostatnio niesamowicie przewrażliwiony w kwestii pisania przez blogerów pozytywnych recenzji w zamian za darmową książkę. Sam chcę czasem znaleźć w internecie rzetelne opinie, ale nie mogę się przebić przez tonę przesłodzonych artykułów z zamieszczonym na końcu podziękowaniem dla wydawnictwa. Drodzy blogerzy, książka kosztuje 30-40 zł, naprawdę tak łatwo Was kupić? Niestety jednak takie są fakty – większość moich kolegów i koleżanek po fachu to recenzenckie prostytutki i to w dodatku – wziąwszy pod uwagę kwoty, za jakie się sprzedają – niespecjalnie ekskluzywne. Wiem, że tego typu dygresje z mojej strony to typowa walka z wiatrakami, niemniej jednak może chociaż kilku osobom zrobi się głupio. Żeby jednak była jasność – nie wiem, czy wydawnictwo SQN praktykuje wysyłanie książek za free i nie czytałem ani jednej recenzji tego dzieła, gdyż nie lubię się sugerować. Wiem jednak na pewno, że rozpływające się w zachwytach opinie przytoczone na wewnętrznej części okładki nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. „Feed” ma pewne zalety, ale jest to w najlepszym przypadku książka przeciętna.

Na przekór wszystkiemu co dotąd napisałem, zacznę jednak od tych nielicznych pozytywów. Przede wszystkim powiedzieć trzeba, że autorka odrobiła zadanie domowe. Z pewnością zna twórczość Romero, komiks „The Walking Dead” i prawdopodobnie czytała też zrecenzowaną tutaj jakiś czas temu „Wojnę Zombie”. Mira Grant wychodzi od tego, co już dobrze znane i oklepane, by w kreacji świata zmodyfikować przyjęte normy i przetworzyć temat na swój autorski sposób. Spośród kilku nowości, które zauważyłem, na uwagę zasługują kwestie następujące: 1. Zombie w różnym stadium rozkładu stanowią różny poziom zagrożenia i zachowują się inaczej; 2. Żywy umarlak potrafi cię opluć i w ten sposób zarazić; 3. Nieumarli to kreatury stadne – w grupie inteligentniejsze i stanowiące większe zagrożenie nie tylko ze względu na ich ilość; 4. Zwierzęta też przechodzą „amplifikację” i zamieniają się w zombie – ale tylko przy wadze powyżej 25 kilogramów. Ostatni punkt to swoją drogą pomysłowy wytrych, który pozwolił autorce z jednej strony poprowadzić akcję w zamierzony sposób, a z drugiej – uniknąć wielu niedogodności fabularnych. Bo wyobraźmy sobie świat, w którym oprócz żywych trupów na ulicach, mamy do czynienia również z ptakami-zombie… To nawet ja bym nie chciał apokalipsy w takim kształcie. Wszystko co jednak napisałem w tym akapicie, jest zaletą najwyżej minimalną. Narratorka bowiem opisuje nam, jak działają zombie, lecz nie ma to w większości przypadków przełożenia dla samej fabuły.

Ciekawym pomysłem wydawało mi się również umieszczenie w centrum zainteresowania blogerów i uczynienie z tej formy quasi-dziennikarstwa prawdziwej czwartej władzy. Mnie przynajmniej taka wizja przekonuje. W czasach kiedy to media rzucają się na najłatwiejsze tematy i potrafią straszyć miliony kolejnymi pandemiami jakichś ptasich, świńskich, czy kurde pterodaktylich gryp, na które umiera na całym świecie mniej osób niż w ciągu jednego miesiąca na zwykłą odmianę tej choroby w samych Stanach Zjednoczonych, przydałyby się opiniotwórcze środowiska, nazywające rzeczy po imieniu. Jestem więc w stanie uwierzyć w świat przyszłości, kiedy to właśnie blogi są potężną siłą, zwłaszcza po apokalipsie zombie, która ze względu na nieuniknioną dezinformację, musiałaby nadwątlić zaufanie do mediów tradycyjnych. Autorka zresztą sama musi być blogerką, bo po pierwsze – skąd by wzięła taki pomysł, a po drugie – wpisy głównych bohaterów co jakiś czas urozmaicające nam narrację są nielicznymi fragmentami całości, w których widać jakikolwiek pomysł na warstwę konceptualno-językową. Cała reszta pod tym względem bardzo mocno kuleje.

Mira Grant robi wszystko, żeby wykreować ciekawy świat. Wspomniane nowości w zachowaniu zombie, postawienie blogów na piedestale dziennikarstwa, czy też takie kwestie jak: wyczerpujące opisy przeróżnych zabezpieczeń przed infekcją, pomysł połączenia dwóch czynników jako przyczyny powstania epidemii, siatkówkowe zapalenie oka głównej bohaterki będące echem działań wirusa – wszystko to jest przemyślane, oryginalne, ale… w jakiś dziwny sposób zupełnie niepociągające. Świat, w którym przyszło nam się obracać, jest na dłuższą metę męczący i – jak się nad tym dogłębnie zastanowić – raczej mało realistyczny (z dokładnością do konwencji oczywiście). Największą jednak wadą z punktu widzenia realizacji tematu żywych trupów jest… ich bardzo mała ilość. Gdyby z książki tej zrobić dwugodzinny film, zombiaki pojawiałyby się w nim przez, ja wiem, 10, może 15 minut. To oczywiście zależałoby również od reżysera. Peter Jacskon stworzyłby trylogię, a Quentin Tarantino krwawą jatkę, bo przecież wiadomym jest, że człowiek (a tym bardziej i zombiak) składa się z dwóch elementów – skóry i trykającej krwi. Niemniej jednak chyba rozumiecie, o co mi chodzi. W „Feed” o żywych trupach mówi się cały czas, ale prawie że w tej książce nie występują.

Zdaję sobie sprawę, że powyższe rozmyślania są bardzo subiektywne, więc nie można traktować ich jako wyroczni, a zatem czas na poruszenie kwestii, jaką ze względu na wykształcenie mogę autorytatywnie ocenić. Chodzi oczywiście o język, który jest może nie tyle koślawy, co sztuczny i widać w nim brak pisarskiego doświadczenia. O ile jeszcze w kreowaniu świata, przedstawianiu kwestii technicznych dotyczących blogosfery, czy sprzedawaniu informacji związanych z samą chorobą autorka jakoś sobie radzi (choć trochę przynudza), tak w opisywaniu wydarzeń poległa na całej linii. Książce brakuje dynamiki, napięcia, a kolejne sceny prezentowane z punktu widzenia głównej bohaterki są niemal wyprane z emocji. Dialogi są sztywne i sztuczne do przesady, co nie ułatwia nam odbioru całości. To jednak pikuś w porównaniu do kolejnej wady balansującej na pograniczu kategorii językowej, którą jest humor wymuszony tak bardzo, że chyba nigdy wcześniej z taką skalą zjawiska się nie spotkałem. Autorka za wszelką cenę stara się być dowcipna i – co gorsza – czytelnik dobrze zdaje sobie sprawę, które fragmenty miały być w założeniu śmieszne. Niemniej jednak – i w zdaniu tym nie będzie nawet cienia przesady – całej książki nie uraczyłem nawet lekkim uśmiechem. Żarty są antonimem błyskotliwości, pojawiają się w nieodpowiednich momentach (potęgując tylko uczucie sztuczności) i co najgorsze – po prostu rażą swoją wtórnością. Może gdyby „Feed” był pierwszą książką w moim życiu i nie widziałbym wcześniej żadnej hollywoodzkiej produkcji, kilka razy lekko bym się uśmiechnął. Tak muszę jednak powiedzieć, że bardziej dowcipny jest nawet zaspany Wojewódzki w porannej audycji Eski Rock.

Wady wadami, ale wszystko to, o czym napisałem, jest zaledwie mało znaczącym czepialstwem w porównaniu z największą bolączką opisywanej książki, jaką jest pewne rozwiązanie fabularne. I tutaj uwaga – wszystkie osoby, które mimo wszystko będą chciały sięgnąć po „Feed”, proszę o przejście do następnego akapitu, bo oto pojawi się GIGANTYCZNY SPOJLER z samej końcówki. Muszę jednak wbrew sztuce o nim wspomnieć, bo z czymś tak pozbawionym sensu nigdy jeszcze się nie spotkałem. No dobra, ostatnia szansa, żeby się wycofać, a jeśli mimo wszystko zżera Was ciekawość, pamiętajcie, że ostrzegałem. Otóż „Feed” jest książką napisaną w pierwszej osobie. Główna bohaterka o męskim imieniu George (od Romero, a jakże) w standardowy sposób opowiada o wydarzeniach z jej życia. Nie tylko relacjonuje, ale również ocenia, czy stawia hipotezy. Co się jednak dzieje mniej więcej 50 stron przed końcem książki? Narratorka… zbudujmy trochę napięcia… zostaje zarażona i umiera. Napisałbym to zdanie caps lockiem i dołączył 10 wykrzykników, ale wtedy ów spoiler zbytnio rzucałby się w oczy. No ale moi drodzy – WHAT THE FUCK??? – chciałoby się wykrzyczeć tak głośno, że nawet sąsiedzi 3 piętra niżej poczuliby niepokój. Żebyście mnie jednak dobrze zrozumieli – nie mamy tutaj stylizacji na pamiętnik, który urywa się pewnego dnia. Narratorka opisuje wszystko do końca – to jak została zarażona, jak czuje postępującą przemianę i jak zabiera się za ostatnią czynność w życiu i nie jest to bynajmniej spisanie tego wszystkiego, co przeczytaliśmy do tej pory (choć zainfekowanie wirusem mogłoby po części tłumaczyć ten wymuszony humor). Mam więc w tym momencie problem natury logicznej – skoro narratorka nie żyje, kto w takim razie opowiedział mi o tych wydarzeniach? Wiem, że to literatura, fikcja i w ogóle, niemniej jednak jakąś przyzwoitość trzeba zachować. Tymczasem uśmiercenie narratorki to najlepszy żart pani Miry Grant na przestrzeni całej powieści. Niestety jednak spotęgował on tylko kotłujące się we mnie od połowy książki uczucie straconego czasu.

Dobra, to teraz już bez spojlerów wspomnijmy na zakończenie o samej warstwie fabularnej. W sumie to chyba tylko ReadFreakowcy potrafią pisać, o czym jest książka w przedostatnim akapicie recenzji, ale w końcu czy to pierwszy raz wychodzimy poza ustalone normy? Może dzięki temu ktoś chociaż przebił się do tego momentu (serio, muszę coś zrobić z długością moich artykułów). Zresztą – zaczynanie recenzji od opisu fabuły jest zbyt mainstreamowe, więc liczę na co najmniej setkę hipsterskich lajków pod niniejszym tekstem. Ale do rzeczy – mamy rok 2039 (czy coś koło tego) – świat po inwazji zombie zachowuje pozory normalności, ale wciąż jest miejscem niebezpiecznym. Trójka blogerów – George, Shaun i Buffy – zostaje wybrana, by relacjonować postępy w kampanii wyborczej senatora Rymana. Podróżują więc z nim po kraju z początku zupełnie nieświadomi, że stali się częścią politycznej intrygi. To tak w syntetycznym skrócie, ale myślę, że nie będę tego wątku rozwijał, bo żeby napisać coś więcej, musiałbym jeszcze bardziej wydłużyć niniejszy tekst, a tego byśmy przecież nie chcieli. Czy fajny to zalążek akcji, oceńcie sami. Mnie zupełnie nie przekonuje, ale prawdopodobnie dlatego, że wiem, jak pomysł został zrealizowany. Do tej pory myślałem, że w świecie żywych trupów nudzić się nie sposób. Jeśli jednak inwazja przebiegnie kiedyś w taki sposób, będę mocno zawiedziony.

Jak już wspomniałem, z książką Miry Grant męczyłem się dobre dwa miesiące i to bynajmniej nie za sprawą braku czasu. Wręcz przeciwnie – spędziłem niedawno ponad dwa tygodnie na L4, a powód zwolnienia w minimalnym tylko stopniu utrudniał mi czytanie. Siedząc jednak całe dnie w domu i tak nie miałem ochoty sięgać po „Feed”. Oglądałem więc NBA, serial „The Killing” (swoją drogą gorąco polecam), a po książkę sięgałem już naprawdę w ostateczności, gdy miałem dość patrzenia w monitor komputera. W dwa tygodnie powinienem był przeczytać z 5 powieści. „Feed” jednak skutecznie mnie przyblokował. Teraz zabrałem się za „Trafny Wybór” J.K. Rowling i choć nie wiem jeszcze, jak ocenię całość, to wreszcie przynajmniej mam poczucie, że obcuję z literaturą. Serio – różnica w poziomie narracji, dialogów, czy błyskotliwości spostrzeżeń jest tak duża, że wybierając dowolne dwa fragmenty obu dzieł nikt nie miałby wątpliwości, którą książkę napisał utalentowany profesjonalista, a którą niezdarny debiutant. Jeśli natomiast uważacie, że przesadzam i na przykład żarty Miry Grant są naprawdę śmieszne, czekam na argumenty w komentarzach. Może to z moim poczuciem humoru jest coś nie tak? No to jeszcze na zakończenie cytat z okładki – „jest to wybuchowa, pełna emocji i akcji mieszanka literatury post-apokaliptycznej i thrillera politycznego osadzona w ciekawie wykreowanym świecie” – piszą nasi koledzy po fachu, a ja nie jestem w stanie uwierzyć, że taka opinia nie powstała na zamówienie. Na szczęście macie jeszcze ReadFreaka, więc czas na rzetelną ocenę: „Feed” to wyprana z emocji i napięcia, marnie napisana, nieciekawa, będąca antonimem błyskotliwości powieść o zombie, osadzona w pomysłowo wykreowanym aczkolwiek zupełnie niepociągającym świecie. I jak – ktoś mnie zacytuje?

—————————————————————-

VN:F [1.9.22_1171]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *