Max Brooks – „Wojna zombie” (recenzja)

Tematyka zombie przeżywa obecnie swoisty renesans. To, co zaczęło się w pod koniec lat ’60 i zyskało popularność za sprawą trylogii filmowej George’a A. Romero, teraz powróciło ze zdwojoną siłą głównie dzięki serialowi pt. „The Walking Dead”. Sam do końca nie wiem, na czym polega  fenomen żywych trupów, ale bezsprzecznie jest w nich coś pociągającego. Zawsze lubiłem taki właśnie rodzaj horrorów, traktujący o tych głupich, zwykle powolnych i w grupie śmiertelnie niebezpiecznych kreaturach. Być może dlatego, że filmy tego typu nigdy nie siały spustoszenia w mojej psychice. Jestem bowiem jedną z osób, które w nocy po obejrzeniu „The Ringa” bały się iść do toalety, a gdy trochę później obejrzałem dużo słabszą nota bene „Klątwę” i nie mogłem spać przez kolejne dwa tygodnie (inna sprawa, że byłem wtedy niedojrzałym licealistą), na zawsze pożegnałem się z horrorami, w jakich pierwsze skrzypce grają siły nadprzyrodzone. Jest bowiem takie bezsensowne hasło, które jednak doskonale opisuje moje podejście do tego tematu – „nie wierzę w duchy, ale się ich boję”. No cóż, nikt nie jest perfekcyjnie konsekwentny… Jakby nie było, inwazja zombie była dla mnie zawsze czymś tak nierealnym i oderwanym od rzeczywistości, że mogłem zrobić sobie maraton filmów z żywymi trupami, a potem położyć się do łóżka, odpłynąć w pięć minut i śnic o wakacjach na Bahamach. Tak naprawdę jednak, kto tam może wiedzieć, czy to takie niemożliwe. Na pewno ktoś gdzieś prowadzi doświadczenia na jakichś niebezpiecznych wirusach, a zgodnie z prawami Murphy’ego coś zawsze musi pójść nie tak. Podczas jednak gdy świat będzie wpadał w panikę, ja zakrzyknę „nareszcie!” i zacznę się przygotowywać do przetrwania. Liczne filmy i seriale dały mi przecież odpowiednie zaplecze teoretyczne. Szkoda tylko, że po 15 pompkach dostaję zadyszki, nie umiem odpalić samochodu bez użycia kluczyków, w sklepie z bronią położonym dwie przecznice dalej karabiny nie są raczej naładowane i nie mam kolegi murzyna, który zostanie pogryziony jako pierwszy… Tak, tak, przemysł filmowy żyje kliszami, a na tym tle ciekawość wzbudzić może literackie podejście do tematu. Max Brooks – autor „Zombie survivalu” – wychodzi od tego, co wszyscy już znamy, by stworzyć szalenie spójny i przekonujący obraz globalnego wydarzenia, które w oryginale nazwane zostało mianem „World War Z”.

Opisywany tytuł jest moim pierwszym literackim zetknięciem z tematyką żywych trupów. „Wojna Zombie” to chyba najbardziej znana książka traktująca o tym rodzaju apokalipsy, na której podstawie powstaje właśnie film z Bradem Pittem w roli głównej. Biorąc jednak pod uwagę nieustanne konflikty na planie, kategorię bodaj od lat trzynastu i fakt kilku tygodni dokrętek zaleconych przez wytwórnię, nie spodziewam się arcydzieła. Książkę jednak przeczytać musiałem, zwłaszcza że polecał mi ją kolega będący znawcą tej tematyki, który pierwsze filmy o zombie oglądał zapewne, gdy ja byłem jeszcze na etapie Żółwi Ninja… Zabranie się do „Wojny Zombie” zajęło mi jednak dobrych kilka miesięcy. Nie przekonywała mnie bowiem formuła tegoż dziełka, które jest jakby zbiorem rozmów z uczestnikami opisywanych wydarzeń. Mam tutaj zresztą nie lada zagwozdkę. Wiadomo bowiem, że wszystko jest fikcją literacką, więc jak nazwać osobę, która owe konwersacje przeprowadza? Nie jest to przecież ani autor, ani główny bohater. Z braku lepszych określeń, użyję więc tutaj wyrażenia „Kronikarz”.

Otóż Kronikarz w niedalekiej przyszłości i kilka lat po względnym opanowaniu inwazji zombie jeździ po całym świecie i rozmawia z osobami, którym udało się przeżyć oraz mają coś ciekawego na temat całej wojny do powiedzenia. Świat jest mocno zniszczony i już raczej nie przypomina tego, który znamy obecnie. Państwa niegdyś będące na skraju upadku, są teraz potęgami (i odwrotnie), mieszkańcy Korei Północnej zapadli się pod ziemię, kąpiel w morzu jest jednym z niebezpieczniejszych zajęć, a na mapach widnieją tzw. białe plamy, które oznaczają tu po prostu tereny nieoczyszczone jeszcze z zarazy. Każdy z rozmówców Kronikarza rzuca na minione wydarzenia nowe światło i dowiadujemy się o nich coraz więcej. Wszystko zaczyna się od momentu, kiedy nikt jeszcze żywych trupów nie traktował poważnie, a potem poznajemy czas Wielkiej Paniki, regularnej wojny i końcowej stabilizacji. Nic tutaj oczywiście nie zdradzam, bo konwencja określona jest przez Kronikarza już na wstępie. Ten miał przygotować raport z wydarzeń dla ONZ, ale był on zbyt osobisty (z punktu widzenia rozmówców) i brał na tapetę szczegóły dla organizacji nieprzydatne, więc nie było innego wyjścia, jak rezultaty ciężkiej pracy przedstawić w formie książki. Za tego typu konwencję daję autorowi dużego plusa (pomimo początkowego sceptycyzmu), bo sprawia ona, że mamy do czynienia nie z kolejnym, zwykłym dziełkiem popularnym, ale czymś, co ma elementy literatury wyższej (choć do takiej oczywiście się nie zalicza).

Max Brooks bawi się tą konwencją i co chwilę igra z czytelnikami. Już we wstępie czytamy, że Kronikarz jest tylko tłem dla opisywanych wydarzeń i „jeśli jakiś ‚czynnik ludzki’ ma  być z tych stron usunięty, niech będzie to osoba autora” (dałbym, kurde, przypis, ale wydawnictwo nie raczyło zamieścić stosownych danych). Faktycznie, prawie wszystko, czego dowiadujemy się o wojnie, pada z ust rozmówców. Kronikarz czasem tylko o coś dopyta, a wszystkie rozmowy są tak ułożone, byśmy mogli jak najlepiej wyrobić sobie obraz sytuacji. Kolejne osoby należą do różnych grup społecznych, pochodzą z wielu krajów świata i wykonują (bądź wykonywały) rozmaite zawody. Będzie to więc kilku żołnierzy, pilot, lekarz, ochroniarz, ksiądz, haker, czy wielu innych, często zwykłych zjadaczy chleba. Max Brooks ma niesamowitą wyobraźnię i potrafi ugryźć temat zombie (get it?) na wiele różnych sposobów. Wracając jednak do gry z czytelnikiem – mamy tu przykładowo dużą ilość przypisów. Znajdziemy w nich czasem informacje typu: „mój rozmówca myli się, naprawdę było tak i tak”, bądź „ta kwestia wymaga jeszcze dokładnego zbadania” itp.. Jeśli dodamy do tego fakt, że język bywa tutaj stylizowany w zależności od pochodzenia i profesji danego bohatera, mamy wrażenie dużej autentyczności opisywanych wydarzeń. Gdy już dojdzie kiedyś do inwazji zombie, to 10 lat po jej opanowaniu takie dzieło naprawdę może powstać.

Co natomiast z warstwą fabularną? Horror powinien trzymać w napięciu i czy zakładając powyższą konwencję jest to w ogóle możliwe? Nie da się ukryć, że „Wojna Zombie” to tak naprawdę zbiór opowiadań, a ja tej formy literackiej zdecydowanie nie lubię. Wolę dobrze poznać bohaterów, a jeśli ich polubię i narracja będzie lekka, mogę śledzić ich poczynania nawet i przez tysiąc stron. Tutaj jest to jednak niemożliwe. Cały czas zmieniają nam się rozmówcy i tak naprawdę nie licząc samego zakończenia, żaden z nich się nie powtarza. Nie sposób więc zżyć się z kimkolwiek, a nawet zapuścić korzeni w jakimś miejscu na świecie. Podróżujemy bowiem wraz z Kronikarzem po całym globie – jesteśmy w Stanach Zjednoczonych, Rosji, Chinach, Japonii i wielu innych miejscach na ziemi. Miszmasz? Owszem, ale dzięki nadrzędnej konwencji i odpowiedniej chronologii opowiadań całość robi wrażenie i jest raczej lekkostrawna. Co do samego napięcia, to bywa z tym różnie. Część opowiadań (tak umownie nazwijmy te rozmowy) ma bardziej za zadanie nakreślić realia świata i samej Wojny Zombie, w innych natomiast mamy do czynienia z wartką akcją, która nie tylko przyspieszy bicie naszego serca, ale również zostanie świetnie spuentowana. Przytoczyć tu mogę choćby wspomnienia pani pilot, która po awarii samolotu wylądowała  na odludziu opanowanym przez zombiaki, czy ucieczkę z bloku pewnego informatyka-hakera, który zreflektował się, że czas wiać, gdy już niemalże żądny krwi truposz walił mu do drzwi. Jedno i drugie robi duże wrażenie, choć niestety nie zawsze narracja prowadzona jest w ten sposób. Max Brooks nie nudzi prawie w ogóle, ale też nie powala na kolana poziomem wprowadzanego napięcia.

To, co w „Wojnie Zombie” bardzo mi się podoba, to spójna i mocno erudycyjna wizja tego, jak taka inwazja umarlaków może wyglądać. Otrzymujemy tutaj m.in. sensowne wyjaśnienie, dlaczego kreaturom tym trzeba zniszczyć mózg (choć już, mówiąc szczerze, nie pamiętam jakie), czy odpowiedź na nurtujące mnie od zawsze pytanie, jak to możliwe, że taka zaraza w ogóle się rozprzestrzeniła. Przedstawiony w książce scenariusz jest naprawdę przekonujący – polityka, PR, bagatelizowanie zagrożenia, dbanie głównie o to, by nie wyjść na idiotę i wreszcie – zupełne niedostosowanie broni do rodzaju wroga – dla mnie są to mocne argumenty, a jeśli dalej jesteście sceptyczni, nie poprzestawajcie na moim skrótowym wyliczeniu – sprawdźcie, jak przestawił to wszystko Max Brooks. To, czego mi natomiast w „Wojnie Zombie” brakuje, to większej ilości fragmentów, które wywoływałyby we mnie dreszcz przestrachu i sprawiały, że nagle dwie godziny mijają w 15 minut. Gdyby jednak autor podszedł do swojego dzieła mniej kronikarsko, otrzymalibyśmy coś zupełnie innego, co mogłoby się w dodatku nie sprawdzić, więc nie będę tutaj czynił żadnych zarzutów. „Wojna Zombie” zostawiła we mnie uczucie przyjemnego niedosytu, co może dziwić tym bardziej, jeśli weźmie się pod uwagę rozmiary owej księgi (prawie 500 stron). Ciekaw jestem tylko, jak ten Hollywood chce zrobić z tego film, skoro aż się prosi, by na postawie opisywanego tytułu nakręcić serial. Czas oczywiście pokaże, a ja nawiązując do pierwszego zdania drugiego akapitu niniejszej recenzji napiszę, że jest to bez wątpienia najlepsza książka o zombie jaką czytałem.

VN:F [1.9.22_1171]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

One Response to Max Brooks – „Wojna zombie” (recenzja)

  1. Uwielbiam tę tematykę i chętnie sięgnałbym po tę książkę 🙂

    Pozdrawiam!

    VA:F [1.9.22_1171]
    Rating: 0.0/5 (0 votes cast)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *