Liza Marklund – „Zamachowiec” (recenzja)
Liza Jakaśtam – tak w rozmowach ze znajomymi określałem autorkę książki pt. „Zamachowiec”. Jak już kiedyś wspominałem, ciężko połapać się w skandynawskich nazwiskach, czy innych nazwach własnych. Utrudnia to czasem odbiór, jednak dobra książka obroni się zawsze. Liza Jakaśtam często się jednak w moich rozmowach pojawiała, ponieważ „Zamachowiec” bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Pomijając kwestie językowe, ciężko połapać się w skandynawskich twórcach literatury kryminalnej, bo namnożyło się ich, oj namnożyło… W tamtych rejonach ludzie jednak czytają, więc po prostu pisać się opłaca. U nas natomiast stwierdzenie „ostatnią książkę przeczytałem w liceum” jest gwarantem awansu na drabinie respektu wśród znajomych. W Polsce pisać się więc nie opłaca, ale i tak każdy to robi, bo myśli, że umie. Niedługo dojdzie do sytuacji, że będziemy mieli większą ilość autorów niż czytelników, bo większość z nich sama nie będzie w stanie swoich dzieł przeczytać. No dobra, ale nie o tym… Liza Jakaśtam być może dzięki tej recenzji zacznie, nie tylko dla mnie, ale przede wszystkim dla Was, być Lizą Marklund i fajnie by było, bo kobitka pisze ciekawie i warto na nią zwrócić uwagę.
Na okładce przeczytałem, że ta „popularna szwedzka dziennikarka i pisarka serią o reporterce Annice Bengtzon (i weź to nazwisko zapamiętaj…) zrewolucjonizowała współczesną szwedzką powieść policyjną”. Ta, jasne – pomyślałem sobie, bo tego typu zapowiedzi mają często tyle wspólnego z prawdą, co zeszłoroczna przemiana Jarusia K. Brakowało jeszcze tylko rekomendacji od Dana Browna, ale za to pojawiły się pozytywne opinie z „The Observer” i „Good Book Guide”. Te też zawsze mnie śmieszą, bo wyobraźmy sobie, że recenzent pisze: „autorce wydawało się pewnie, że to fenomenalna i trzymającą w napięciu powieść, a tymczasem otrzymaliśmy totalną żenadę i dno”, a na okładkę wycinamy: „fenomenalna i trzymająca w napięciu powieść” z dopiskiem „New York Times”. Hell yeah! Z wieloma książkami bądź filmami pewnie tak zrobiono (nawiasem mówiąc – „Jak zostać królem” to jedna z najnudniejszych produkcji ever), ale w tym przypadku okazało się, że Liza pisać umie. Książka zainteresowała mnie gdzieś na 10 stronie i jarałem się do samego końca.
Annika Begnzton (kto się nie zorientował, że przestawiłem litery, ręka w górę) to bohaterka z krwi i kości, a w czytelniku wzbudza sympatię od samego początku. Jest reporterką szwedzkiego tabloidu i właśnie dostała awans. Pomimo tego, że to dziennikarka wybitna, ma w pracy sporo problemów, bo w końcu która z tych aspołecznych męskich szowinistycznych świń da sobie rozkazywać kobiecie. Annika ma na przestrzeni powieści chwile chwały i mocne potknięcia. W ciężkich momentach wspiera ją jednak redaktor naczelny – jej prawdziwy i chyba jedyny przyjaciel w redakcji. Problemy Anniki nie kończą się jednak w pracy. Nie prowadzi idyllicznego życia niczym Win i Myron u Cobena, jej doba nie trwa 72 godzin, sprawy prywatne nie układają się same. Annika ma męża, z którym czasem się pokłóci, dzieci, które musi odebrać z przedszkola i nadchodzące święta, na które wypadałoby coś przygotować. Co z tego, że na stadionie wybuchła bomba, skoro mąż Thomas ma ochotę na małe bara-bara? Annika musi się w trudnym świecie odnaleźć, szukać kompromisów między karierą a życiem prywatnym i wszystko to jest opisane bardzo sugestywnie. Dzięki temu, dziennikarka szybko awansowała na jedną z moich ulubionych bohaterek literackich.
Drugą wielką zaletą „Zamachowca”, oprócz umiejętnie nakreślonych postaci (na Annice się przecież nie kończą), jest bardzo lekka, wręcz Cobenowa narracja. Mniej w powieści dialogów niż u kolegi po fachu, ale książkę czyta się szybko i przyjemnie. Dłuższe partie narracyjne poprzedzone są krótkimi fragmentami wyróżnionymi pismem pochyłym, wyjętymi jakby z czyjegoś pamiętnika. To akurat nudny i zbędny element całości. Każdy z fragmentów ma jednak około dwóch stron, więc można to przeżyć bez większego zniesmaczenia.
No dobra, zapytacie, ale co z intrygą? Już śpieszę z odpowiedzią. Sztokholm przygotowuje się do igrzysk olimpijskich, na jednym ze stadionów wybucha bomba, a w wypadku ginie najbardziej wpływowa kobieta w państwie – Christiana Furhage. Jak to zwykle bywa po śmierci ważnej osobistości, wszyscy rozpływają się w zachwytach nad ofiarą zamachu, a gdyby w Szwecji był TVN, zaprezentowałby jeden ze swoich wzruszających czarno-białych materiałów, które wpędzają w depresję nawet wrogów zmarłego. Dość szybko okazuje się jednak, że bohaterka powieści wcale tak kryształową osobą nie była. Annika próbuje zagadkę rozwikłać i jest to kolejny udany zabieg autorki. Śledztwo policyjne toczy się bowiem gdzieś w tle, wiemy tyle, ile główna bohaterka, a rozwój akcji pokazany jest z punktu widzenia redakcji „Kvallspressen” z dwukropkiem nad a. Miłe urozmaicenie i niezła frajda dla niespełnionej dziennikarzyny, takiej jak autor tej recenzji.
Intryga sensacyjna sama w sobie powalająca nie jest i tutaj kolejny punkt dla autorki za ubranie jej w takie słowa, że książka jest ciekawa i trzyma w napięciu od początku do końca. Prawie 500 stron przeczytało się samo w kilka wieczorów. Jeśli więc ktoś z Was pragnie rozpocząć przygodę ze skandynawskimi pisarzami, serdecznie Lizę Marklund polecam. Sam bardzo się cieszę, że „Zamachowiec” to część dłuższej serii z Anniką… jak jej tam było… Bengtzon i chętnie zapoznam się z dalszymi (wcześniejszymi?) jej losami.
Dodaj komentarz