John Verdon – „Wyliczanka” (recenzja)
Dziś recenzja książki, którą miałem wrzucić kilka dni temu, ale niestety przegrałem walkę z czasem, sprawami osobistymi i skradzionym laptopem, na którym miałem już dwa kluczowe akapity. Skąd taki pośpiech? Chciałem aby nasz blog jako pierwszy umieścił w polskim internecie recenzję jakiejś książki. Po pierwsze, z czystej próżności, po drugie, dla Waszego dobra – byście od wiarygodnego źródła dowiedzieli się co należy omijać szerokim łukiem, a na co warto wydać kieszonkowe od mamy. Pierwszy cel prawie udało mi się zrealizować (prawie, bo wyprzedziła mnie dwuzdaniowa recenzyjka jakich pełno w internecie). Powodzenie drugiego celu zweryfikujecie sami; ja na wstępie napiszę, że dzisiejsza pozycja o wymiarach, grubości i wadze zbliżonych do klasycznej cegły budowlanej, jest warta swej ceny.
„Wyliczanka” Johna Verdona to książka, której premiery nie mogłem się doczekać w równym stopniu jak miny prezesa w radosny niedzielny wieczór wyborczy. Wszystko za sprawą zajawki (nie cierpię tego słowa) fabuły, którą wyczytałem na stronie wydawnictwa „Znak”. A fabuła to dość nietypowa, bo oto właściciel Instytutu Odnowy Duchowej, Mark Mellery, otrzymuje anonimowy list z poleceniem, by pomyślał jakąkolwiek liczbę od 1 do 1000. Kiedy okazuje się, że autor listu zgadł liczbę, spanikowany Mark udaje się po pomoc do swojego dawnego kolegi ze szkolnych lat, emerytowanego detektywa, Dave` a Gurneya. Wkrótce Mellery ginie, a na miejscu zbrodni detektyw odnajduje zagadkowe, trudne do wyjaśnienia tropy. Wbrew woli żony, Gurney angażuje się w śledztwo i podejmując rzucone przez mordercę wyzwanie, sam znajduje się w niebezpieczeństwie.
John Verdon jest debiutantem i niech to zabrzmi jak najbardziej pozytywnie, bo wszedł na rynek z naprawdę świeżym, intrygującym pomysłem. Z początku myślałem, że książka będzie melanżem literatury fantastyczno-naukowej z kryminałem, co jako fan tej pierwszej, nie uznałbym za takie złe. Okazało się jednak, że o żadnej parapsychologii czy jasnowidztwie nie może być mowy. Verdon sprawnie i wiarygodnie wyjaśnia ten numer z odgadniętą liczbą, by później znów parę razy zaskoczyć nas kilkoma pomysłowymi trickami. Widać, że praca w branży reklamowej nie poszła na marne; ma chłop głowę do prostych ale kreatywnych rozwiązań i udało mu się (ku mojej uciesze) kilkukrotnie zapędzić moją logikę w kozi róg. Z boku może wyglądać to na sadomasochistyczną praktykę, ale to przecież pożądany stan przez czytelników kryminałów.
Najsłabszym elementem powieści o Davidzie Gurneyu jest sam… David Gurney. Opis intrygi to m. in. zdanie, że „(…) zaczyna się pasjonujący pojedynek pomiędzy charyzmatycznym detektywem a przebiegłym psychopatą”. I o ile określenie „przebiegły psychopata” to stuprocentowa prawda, to przymiotnik „charyzmatyczny” w odniesieniu do Gurneya jest już sporym nadużyciem, mającym chyba zatuszować coś wprost odwrotnego. Detektyw jest niestety nudnym, beznamiętnym człowiekiem, który niemal w ogóle się nie uśmiecha, więc o jakimkolwiek poczuciu humoru czy małym żarciku możecie zapomnieć. Zawsze śmiertelnie poważny, oschły, zawsze tak samo mało charakterystyczny i obawiam się, że chyba nie polubiłem gościa. Oczywiście główny bohater nie musi wzbudzać sympatii w ten tradycyjny sposób – nie musi należeć do Róż Żywego Różańca, wiercić studni w Afryce i przeprowadzać staruszki przez jezdnię. Taki np. dr House też do przyjemniaczków nie należy, a gdyby miał obdarować Gurneya choćby procentem swojej charyzmy, ten by nie wiedział przez jakie „ch” to napisać. I jeśli John Verdon swoim detektywem chciał zapukać do peletonu współczesnych detektywów literackich to niestety tak beznamiętną postacią wkręcił sobie nogawkę w łańcuch już na starcie. Dziwi mnie to tym bardziej, że wszyscy wokół to naprawdę dobrze stworzone postacie – charakterystyczne, wyraźne i tu nie można odmówić autorowi talentu.
W książce znajdziemy nieco więcej spokojnych fragmentów opisowych niż w innych kryminałach, co ucieszy starszych, bardziej dojrzałych czytelników zmęczonych szybką, za to trochę „płytkawą” cobenowską narracją. Informacji o Verdonie jest jak na lekarstwo (dacie wiarę, że nie ma nawet swojego hasła w angielskiej „Wikipedii”?!) ale znalazłem w necie jego zdjęcie – bliżej mu do wieku mojego dziadka niż ojca. I trochę też taka jest jego książka – wyważona, przemyślana w każdym szczególe i oprócz świetnej zagadki, mamy zmęczonego życiem detektywa, jego żonę i ich dojrzałą, ale trudną i trochę przykurzoną miłość. Podoba mi się taki styl: dobra akcja, równe tempo i odrobiona zwykłego życia; taki kryminał z dodatkiem dramatu. Przypuszczam, że Verdon odnalazłby się w każdym gatunku literackim.
Drugą rzeczą, która mi się nie spodobała to w zasadzie zarzut nie tylko do Johna Verdona ale do sporej części pisarzy/scenarzystów. Motywacja mordercy i powody dlaczego robi to, co robi. Chyba nie zdradzę zbyt wiele jeśli napiszę, że brała się ona z: (uwaga, to będzie superoryginalne) nieszczęśliwego, traumatycznego epizodu z dzieciństwa! Drodzy pisarze i filmowcy – ile można czytać o niedojrzałych emocjonalnie mordercach, którzy zabijają np. grube rude baby, bo w dzieciństwie gruba ruda ciotka upuściła gówniarza na głowę i ten teraz jeździ na wózku inwalidzkim? Albo o facecie, który jako dziecko połknął żyletkę zatopioną w serku homogenizowanym przez co pociął sobie gardło, a teraz poluje na prezesów firm nabiałowych, by naprawić świat i przy okazji wycharczeć swoje żale i zmarnowaną młodość? Czy nie po to jest właśnie taki gatunek jak kryminał, by zaskakiwać, niszczyć sztampę i nie sięgać do wyeksploatowanych już do granic możliwości szufladek? Mam żal do Verdona tym bardziej, że samym pomysłem i masą smaczków w fabule udowodnił, że jest naprawdę dobrym, pomysłowym i obiecującym autorem. Czemu więc, gdy czekam na równie nowatorski finał, ucieka się on do ogranych, hollywoodzkich klisz, typu „skrzywdzony bidula z traumą z dzieciństwa”?
Mimo paru cierpkich słów „Wyliczankę” stawiam na półce „naprawdę dobrych książek, które polecę komuś, kto po przeczytaniu Małego Księcia będzie chciał zabłysnąć w towarzystwie pytając mnie, co JA ostatnio przeczytałem”. Plusy, te pomniejsze, których nie sposób zawrzeć w recenzji, przeważają nad minusami (mimo, że patrząc na długość akapitów może wynikać coś innego). Zresztą, nie wszystko można traktować w taki zerojedynkowy sposób. Liczy się ogólne wrażenie, a to wypada naprawdę pozytywnie. Poza tym pamiętajcie – to jest debiutant, książka jest świeżutka, więc tym bardziej warto zapoznać się z pierwszą powieścią Verdona, bo, kto wie, może rośnie nam nowa gwiazda kryminału. Za parę lat warto móc powiedzieć z cwaniacko uniesioną brwią: „Przeczytałem jego pierwszą książkę, gdy farba drukarska jeszcze do końca nie wyschła…” Wtedy i ja drugą w Polsce recenzją (choć oczywiście pierwszą tak dobrą) jego twórczości nie omieszkam się pochwalić.
Kupiłam zachęcona ta recenzją… po Alex Kavie mam nadzieję, że trafiłam na coś mniej przewidywalnego, mniej krwawego i literacko „doskonalszego”;-)
emka, myślę, że John Verdon sprosta Twoim trzem oczekiwaniom:) „Wyliczanka” na pewno jest bardziej „skandynawska”, wyrafinowana i bardziej obyczajowa – całkiem inna literatura niż Kava.
No to teraz już muszę się za nią wziąć. Jak tylko skończę z „Mrozem”…
Długo szukałem recenzji tej książki. W rzeczy samej – to chyba pierwsza sensowna w polskiej sieci. Szkoda tylko tego spojlera na końcu, ale i tak dzięki. Chyba będę tu wracał 🙂
Łukasz, mamy nadzieję, że to „chyba” w ostatnim zdaniu to niechcący Ci się `kliknęło`;) Spojler wbrew pozorom nie zdradza zbyt wiele, jedynie powody, dlaczego on/ona to robi. W książce jest trochę postaci i każda może być tym złym.
Kali – dzięki Twojej recenzji, jak napisałeś: pierwszej w polskiej sieci, sięgnąłem po „Wyliczankę”. Muszę przyznać, że owszem odbiór ogólny jak najbardziej pozytywny, niemniej jednak w szczegółach zupełnie odmienny niż Twoje wrażenia z recenzji.
Zaczynając od Gurney’a: w mojej ocenie to facet w którym emocje kipią, a powaga i oschłość którą opisujesz to fasada za którą skrywa brak umiejętności radzenia sobie z własnymi emocjami: niezmierzonym żalem jak również ogromną namiętnością. Facet potrafi maksymalnie zdystansować się do siebie samego: wie jakie błędy popełnia w relacjach, wie że robi źle ale nie potrafi inaczej i brnie dalej.
Jeśli zaś chodzi o suspens, trochę mi go tu brakowało. Dość szybko znalazłem rozwiązanie większości zagadek (włącznie z tym, kto jest mordercą). Sztuczki z liczbami nie zdemaskowałem, ale banalność rozwiązania trochę mnie rozczarowała. Mam nadzieję, że następna pozycja Verdona, którą również zamierzam przeczytać, trochę nadrobi na tym polu.
Co do zarzutu o charakter złoczyńcy i jego motywacji – w pełni się zgadzam, że mogło być lepiej. No ale nie każdy może od razu stworzyć Hannibala Lectera…
Łukasz, dzięki za odniesienie się do mojej recenzji. Cieszę się, że w kilku kwestiach masz odmienne zdanie – zawsze konstruktywna dyskusja jest lepsza niż aprobowanie lub negowanie wszystkiego jak leci;)
Być może masz rację co do Gurney`a, wszystko chyba zależy od wrażliwości czytelnika. Trzeba przyznać, że trudno detektywa jakoś sklasyfikować i to jest jego plus. Ja go sklasyfikować spróbowałem i na moją wrażliwość niestety mi nie podpasował. Część czytelników na pewno go polubi, dokładnie za to, za co ode mnie mu się dostało.
Sztuczka z liczbami jest moim zdaniem właśnie świetna przez swą banalność. Jak sam napisałeś, nie zdemaskowałeś jej. I takie rozwiązania są właśnie najlepsze!