Eugeniusz Dębski – „Moherfucker” (recenzja)
Po nieprzyzwoicie wielu dniach ciszy – WRACAMY – nowa recenzja, nowe pomysły, nowy fan box po prawej (klikać, lubić, komentować!). Po części powodem naszej osłabionej aktywności był tradycyjny brak czasu, po części moje problemy z napisaniem recenzji. Przekonałem się, że do tego rzemiosła, podobnie jak do pisania prozy, również potrzeba odrobiny weny, a gdy użytkownik Kali się zablokuje, to ni w tę, ni we wtę. Problemem na pewno nie była książka sama w sobie, skądinąd znakomita, „Moherfucker” Eugeniusza Dębskiego. Od początku byłem spokojny o wydźwięk recenzji, wybaczcie więc tendencyjność, ale zanim sięgnąłem po ten tytuł, wiedziałem, że nie napiszę nic innego jak tylko hymn pochwalny. Bo: a) wszystko co pisze Dębski jest cholernie dobre, b) mam bardzo pozytywne wspomnienia po przeczytanej dawno temu „Królewskiej roszadzie”, która zmiata połowę polskiego światka fantasy, c) Dębski jest z Wrocławia, tak jak my (wiem, ten argument niszczy). Ok, do rzeczy.
Zaczyna się niewinnie. Na jednym z petersburskich podwórek Sasza z kolegami napotykają spokojną babcię. Zabrakło im dychy na papierosy, a wracająca z zakupów kobiecina wydawała się łatwym łupem. To był ich ostatni wybryk – poćwiartowane i rozrzucone ciała w pierwszej chwili uniemożliwiły milicji podanie dokładnej liczby ofiar. Morderstw tego typu jest więcej, również w Polsce. Kapitan Kostia Sukonin zaprasza do Petersburga naszego krajana, Kamila Stocharda, agenta ABW – tytułowego Moherfuckera. Gość to nieprzeciętny, z bogatą przeszłością, obeznany z bronią, a do tego o bliżej niesprecyzowanej orientacji seksualnej. Najważniejsze jednak, że zna się na tępieniu guimonów, czyli demonów wcielających się w starsze osoby. Partnerem Stocharda będzie piękna Zemfira, która ma za zadanie rąbać guimony jak Stochard, a przy okazji również go kontrolować i uwieść, co okazuje się nie lada wyzwaniem. Jeszcze słowo o tytule – jest nieco przewrotny, bo jeśli ktoś się spodziewa wycieczek w stronę fanatycznych zwolenników częstotliwości 88,9FM, ten srogo się zawiedzie. Ot, zwykłe babuleńki, które czasami zmieniają się w krwiożercze monstra ze szponami, przy których Predator to potulny York z kokardą na szyi.
Dębski jedzie po bandzie – zapomnijcie o wzniosłej polszczyźnie i grzecznych opisach. Język jest soczysty, giętki i barwny jak tęcza, po której biegają jednorożce. Przekleństwa kłębią się niemal na każdej stronie, ale zupełnie to nie razi – raz, że Dębski nie przekracza pewnej granicy smaku, a dwa, że jeśli Polak spotyka się z Ruskim, oczywistym jest, że nie będą w garniturach rozgrywać partyjki brydża. Mamy więc bluzgi (również po rosyjsku – przypisy), sporo alkoholu, słowiańskie temperamenty i nieustającą jatkę, która sprawia, że dość tajemniczy, kryminalny początek, rozwija nam się w sensację pełną parą, a pod koniec nawet w klasyczny horror. Zresztą sam pomysł na guimony wywodzi się właśnie z klasyka horroru, H. P. Lovecrafta, która ponad osiemdziesiąt lat temu napisał zbiór opowiadań „Zew Cthulu”. Cthulu to niezbyt medialne imię bóstwa (a zarazem potwora), które leży uśpione na dnie Pacyfiku. Guimony zaś są emanacją tego demona – czyli „żołnierzami”, które przedostają się do naszego świata i wchodzą w ciała ludzi.
Tempo książki nie siada ani na moment, nawet wtedy gdy Stochard po klasycznej potyczce z guimonami zostaje wyłowiony z rzeki i przez kilkanaście dni nie wie kim jest, ani jak ma na imię. Nawet wtedy Dębski potrafi tak pokierować akcją, że jak szaleni obracamy kartkę za kartką. I co dla mnie jest dowodem kunsztu Dębskiego – monologi cierpiącego na amnezję Stocharda są tak sugestywne i żywe, jakbyśmy słuchali rozmowy dwóch osób. Wcześniej myślałem, że „ciekawy monolog” to oksymoron, ale okazuje się, że można je pisać bez cienia nudy i pretensjonalności, co zapewne by uczyniła połowa polskich pisarzy mainstreamowych. Dodatkowymi smaczkami (choć raczej tylko dla Wrocławian), są wplecione akcenty topograficzne czy kulturowe związane ze stolicą Dolnego Śląska. Pojawia się motyw koncertu Leonarda Cohena w Hali Ludowej, Stochard jadąc samochodem mija Hutmen na ul. Grabiszyńskiej, a (będąc jeszcze w Warszawie) szef mówi do Kamila: „Jedziesz do Breslau. Wiesz, Krajewski, Dutkiewicz, Miodek, Gucwińscy”.
Na palcach jednej ręki mogę policzyć polskich pisarzy, których książki mogę kupić w ciemno. Wiem, że Dębskiego mógłbym brać w ciemno, z zawiązanymi oczami, przelewem z góry, nawet za jeszcze niewydaną pozycję. „Moherfuckera” kupiłem po pobieżnym przeczytaniu dwóch pierwszych stron i są to jedne z najlepszych dwóch pierwszych stron jakie kiedykolwiek czytałem. Jeśli nie rażą was przekleństwa, ostra jatka i wszechobecna krew – udajcie się do specjalisty. Żartuję, to książka będzie wam się podobać. Łączenie konwencji, czerpanie z klasyka, i dużo, dużo akcji – a w tle Rosja z niesamowitym klimatem, opisywana przez specjalistę (Dębski to rusycysta). I tu radosny news: po „Hell-P” (pierwszej części o Stochardzie) oraz „po Moherfuckerze” ukaże się trzecia część: „Russian Impossible”. Damn, ten gość nawet tytuły książek ma znakomite! Prawdziwy EuGeniusz.
Dodaj komentarz