Alex Kava – „Kolekcjoner” (recenzja)

Alex Kava to kolejne wielkie nazwisko na readfreakowej tapecie. Amerykańska mistrzyni thrillerów psychologicznych serwuje nam powieść, której fabuła ma ogromny potencjał i gdyby sugerować się jedynie zajawką z księgarni internetowych, możnaby pomyśleć, że to murowany hit. Na wstępie przyznam, że gdy przeczytałem ostatnią stronę książki, nieco zaniepokoiłem się, bo wiedziałem, że nie będzie to pochlebna recenzja. Z jednej strony nasz blog ma zachęcać ludzi do czytania i oferować im obiektywne recenzje, a drugiej strony, no właśnie, recenzje mają być obiektywne i prawdziwe. Nasze dotychczasowe wpisy pokazują jednak, że jesteśmy dość wymagający, a poniższa recenzja zamiast skłonić kogoś do sięgnięcia po książkę, raczej chlasta po łapach każdego, kto ma o 31,90zł za dużo i z ciekawością zerka w stronę „Kolekcjonera”.

U wybrzeży Florydy straż przybrzeżna patroluje śmigłowcem okolicę. Dostaje rutynowe zlecenie wyłowienia jakiegoś pojemnika dryfującego kilkaset metrów od brzegu. Spuszczona na linie ratowniczka, Liz Bailey, wciąga pojemnik (a właściwie lodówkę, jak się okazuje) na pokład. W środku ekipa znajduje kawałki ludzkiego ciała. Sprawę przejmuje agentka FBI, Maggie O`Dell. Tymczasem znad Kuby nadciąga potężny Huragan, który może spustoszyć całą Florydę. Zalążek intrygi, przyznacie, ciekawy. Ocean, śmigłowiec, wyłowiona lodówka ze skrupulatnie owiniętymi w folię częściami pokrojonego ciała. A wszystko w atmosferze nadciągającego kataklizmu. Już miałem usiąść z wrażenia, ale tempo książki mnie uprzedziło – siadło pierwsze.

Książka popełnia najpoważniejsze z możliwych wykroczeń – jest nudna, nudna do bólu. Zrozumiałbym w literaturze i wybaczył wiele: słabi bohaterowie, niezbyt zaskakujące zakończenie czy kulejące dialogi. Jeśli jednak przynajmniej w minimalnym stopniu nie ma wypieków na twarzy i nie ma tego „wow, co będzie dalej?”, to choćby sam Karol May zmartwychwstał i dopisał kolejną część „Winnetou” w takim samym stylu, nie zawahałbym się napisać: „nudaaa!” Akcja utyka w miejscu, nie ma jej kolejnych „pchnięć”, zarzucanych haczyków, czy jakichś smaczków, które nie pozwalają oderwać się od lektury. Mógłbym dać się przekonać do kilku walorów tej książki, ale na pewno nikt mi nie wmówi, że książkę czyta się jednym tchem, bo naprawdę jest to dalekie od prawdy. Z ogromnym zdziwieniem czytałem zachwalające opinie czytelniczek na stronie internetowej wydawnictwa Mira/Harlequin. Później odkryłem, że aby internautka otrzymała status „Ambasadorki” (a tym samym pakiety darmowych premierowych powieści), należy publikować „wartościowe treści, gdzie szczególną uwagę zwraca się na zawartość postów: ich formę, przekaz merytoryczny, kulturę wypowiedzi”. To oczywiste, że jeśli chcesz dostać gratisy, nie napiszesz na stronie wydawnictwa, że książka jest słaba jak kolejne demoty o cenie cukru. Na szczęście jest ReadFreak (w tle podniosła muzyka) – niezależne miejsce gdzie nikt nikomu nie słodzi (znowu ten cukier…) i gdzie liczy się tylko prawda:)  Ale wracając do „Kolekcjonera”…

Alex Kava zepsuła mi zabawę. Wiem, że to aż wydaje się nieprawdopodobne ale na okładce jedno ze zdań opisu książki brzmi: „Tors, stopa, trzy ręce… Kto i w jakim celu precyzyjnie odcinał części ludzkiego ciała? Czy ktoś mógł być tak szalony, by je kolekcjonować”. Na 40 stronie powieści poznajemy tajemniczego gościa, który sam na siebie mówi Joe Black (ha!), a na 81 (!) ten sam Joe Black kroi na stole ludzkie zwłoki i wykłada Scottowi (właścicielowi zakładu pogrzebowego), po co to robi, dla kogo i gdzie te części ciała trafiają! Samobój na pełnej linii! Intrygę mamy rozwiązaną, tym bardziej, że Kava nie stara się jej później jakoś gmatwać, nie ma suspensu, po prostu łotr zostaje ujęty i tyle, szkoda tylko, że czytelnik od osiemdziesiątej strony WSZYSTKO już wie i tylko obserwuje jak w rozwleczony, nudny sposób agentka FBI próbuje złapać Blacka. Zaiste, nigdy wcześniej nie spotkałem się z takim rozplanowaniem fabuły; to tak jakby u Hitchcocka film zaczął się trzęsieniem ziemi, a później przez półtora godziny obserwowalibyśmy jak ludzie sprzątają miasteczko, zbierają kamyki i wycierają meblościanki z kurzu.

Thriller nie ma jasno zdefiniowanego bohatera: śledzimy wątki czterech, pięciu postaci jednocześnie, a ściślej mówiąc, każdy rozdział pokazuje fragment działań jednego z bohaterów. Rozdzialiki są krótkie, mają trzy, góra cztery strony i w efekcie otrzymujemy chaotyczną przeskakiwankę od jednego charakteru do drugiego. Książka jest jak karuzela – rozdział pierwszy o Maggie, drugi o Liz (jej siostrze), trzeci o Scotcie (szwagrze Liz), czwarty o Benie (partnerze z pracy Maggie), czasem piąty o ojcu sióstr. I od nowa, w nieco innej kolejności. Uwierzcie, kilka rundek da się wytrzymać, książka ma jednak sześćdziesiąt siedem rozdziałów (!) i mniej więcej w połowie zaczynasz być taką plątaniną zmęczony, za połową staje się to irytujące, a pod koniec nie obchodzą Cię bohaterowie, bo nie masz czasu ich poznać i utożsamić się z nimi. Zwłaszcza, że za wiele się u nich nie dzieje: Kava prezentuje nam quasi-reportaż z ich życia, a ty czekasz 180 stron aż w końcu akcja ruszy naprzód. Tak, dopiero na 195 stronie Liz zauważa w zakładzie pogrzebowym swojego męża taką samą lodówkę jaką wcześniej wyłowiła z oceanu. Na 234 stronie zaczyna się jazda na całego a na 299 stronie… książka się kończy.

Mam niemały problem z zakwalifikowaniem książki Alex Kavy do jakiejś kategorii. Raczej nie jest to kryminał, choć opis z tyłu okładki mówi o rozwiązywaniu śledztwa i pewnej zagadce. Zagadki jednak nie ma tu wcale; kto co i dlaczego mamy wyjaśnione już w okolicach setnej strony. Książka akcji? Pasowałoby, gdyby nie fakt, że akcji tam jak na lekarstwo – czy wspominałem już o tym? Wydawnictwo Mira/Harlequin (jak i księgarnie całego świata) oznacza książkę jako thriller i trudno mi dyskutować z całym światem, choć moim zdaniem kilka opisów odciętych stóp i krojenia martwych ludzi to zdecydowanie za mało. Zawsze thriller utożsamiałem z grozą, nieustannym napięciem, tajemnicą, a nie kilkoma krwawymi chwytami, z którymi współczesny czytelnik jest oswojony dzięki codziennym, wyzierającym zza szyb kiosku historiom z „Faktu”.

Piękna okładka, znane nazwisko, zachęcający opis… Nie dajcie się zwieść. Lubię randki z dobrą literaturą, ale po tej lekturze poczułem się jak po spotkaniu z atrakcyjną brunetką, która okazuje się nudnym kompanem, z którym rozmowa się nie klei, a imię szybko wylatuje nam z głowy. Wystarczyło gdyby pisarka obdarzyła fabułę i bohaterów choć połową tej kofeiny jaką posiada w nazwisku i tempo na pewno miałoby więcej wigoru i dynamiki. Zamiast tego ta kawa zmienia się w zimną lurę, która w połowie przestaje nam smakować. Z reguły nie czytam innych recenzji przed przeczytaniem książki, a i rzadko po, tutaj jednak postanowiłem zrobić wyjątek. Zapytałem wujka Google`a, co o „Kolekcjonerze” sądzą amerykańscy czytelnicy i całkiem szybko trafiłem na opinię, która swobodnie mogłaby wystarczyć za całą recenzję. Ktoś napisał (w wolnym tłumaczeniu): „Ciężko było mi się zmusić, aby do końca doczytać tę książkę. Największą motywacją okazało się 9.99$ wydanych w księgarni”.

PS. Ogromny plus dla wydawnictwa Mira/Harlequin za okładkę i jakość wydania. Książka ma naprawdę świetny design i niesamowicie grubą okładkę, co czyni ją pancerną i praktycznie niezniszczalną. Taką książkę możesz spokojnie pożyczyć znajomym, bez ryzyka jej uszkodzenia (chyba, że mają psa lub dzieci do lat pięciu). To by było na tyle plusów.

VN:F [1.9.22_1171]
Rating: 0.0/10 (0 votes cast)

6 Responses to Alex Kava – „Kolekcjoner” (recenzja)

  1. caffe-lena pisze:

    Ta recenzja przywróciła mi wiarę w siebie. Zaczęłam się już niepokoić ,że coś ze mną jest nie w porządku. Byłam zdziwiona tak bardzo pochlebnymi opiniami nt. Kolekcjonera. Nie będę powtarzać Twoich uwag, zgadzam się z nimi w 100%. Mam też takie podejrzenia dot. obiektywizmu recenzji w necie. Dziękuję. Będę na tę stronę często zaglądać, bo lubię czytać prawdziwe opinie , a nie komercyjne. Pozdrawiam.

    VA:F [1.9.22_1171]
    Rating: 0.0/5 (0 votes cast)
    • Kali pisze:

      Dzięki za miłe słowo. My zwykle idziemy pod prąd, albo mówiąc lepiej – piszemy szczerze, bez lękania się Pań z wydawnictw:P A chwalić też umiemy. Zaglądaj jak najczęściej.

      VN:F [1.9.22_1171]
      Rating: 0.0/5 (0 votes cast)
  2. lex pisze:

    Nie ocenię recenzji, ponieważ ciężko jest mi się odnieść do opinii kogoś, kto czytał książkę dość niedokładnie.
    Pojawiła się już poprawka, że Liz nie jest żoną Scotta. Ja dam kolejną. Liz nie jest też siostrą Maggie. Siostrą Liz jest Trish, i to ich ojcem jest Walter.

    VA:F [1.9.22_1171]
    Rating: 0.0/5 (0 votes cast)
    • Kali pisze:

      lex, nie oceniaj recenzji tyko książkę;) nie wiem na ile te koligacje rodzinne są dla Ciebie ważne – dla mnie nie jest to clue recenzji.

      VN:F [1.9.22_1171]
      Rating: 0.0/5 (0 votes cast)
  3. ewa pisze:

    W zasadzie się z tobą zgadzam, ale chyba tym razem autorce nie chodziło o ukrycie mordercy, tylko o to, czy wszystkie nici zdołają nasi śledczy powiązać przed uderzeniem huraganu i to było nawet dość interesujące. Mnie nie przeszkadzało, że wiem, kto jest mordercą, czasem lubię bardziej psychologiczne podejście do sprawy, ale tym razem zabrakło mi właśnie pogłębienia postaci, pokazania umysłowych zawirowań i stąd faktycznie nie poczułam się porwana jakimi wielkimi uczuciami grozy i strachu. Miałam wrażenie, że to książka napisana trochę na odczepnego – może wydawnictwo się niecierpliwiło? Ogólnie jest po prostu średnio, a nie dobrze. Książka raczej do wypożyczenia niż do kupienia.
    I zgodzę się jeszcze w kwestii okładki 😉

    Drobna poprawka – Liz nie jest żoną a szwagierką. Żona to chyba w ogóle nie miała pojęcia, co się działo.

    A teraz jeszcze słówko o Ambasadorkach Harlequina. Oczywiście, cytat, który przytaczasz, jest wzięty bezpośrednio ze strony, ale czy zadałeś sobie trud przeczytania kilku innych wypowiedzi Ambasadorek nt. różnych książek tego wydawnictwa na stronie tegoż wydawnictwa, a i o samym wydawnictwie? Spójrz np. tutaj: http://harlequin.pl/walentynkowa-ankieta na wypowiedzi ambasadorek. Trochę to zadaje kłam twoim wypowiedziom 😉 Choć nie przeczę, że większość opinii jest pozytywnych, ale jeśli ktoś lubi ten rodzaj literatury, to już tak ma, że podobają mu się romanse 😉
    Łatwo kogoś oskarżyć, że się sprzedaje w zamian za darmowe książki, ale zdaje się, że to obecnie dość popularna praktyka wydawnictw – wysyłanie blogerom książek i liczenie na pochlebne recenzje.
    Poszukaj sobie takich recenzji w necie – z końcowymi podziękowaniami za książkę włącznie.

    VA:F [1.9.22_1171]
    Rating: 0.0/5 (0 votes cast)
    • Kali pisze:

      ewa, dzięki za czujność, szwagier już poprawiony:)

      jest tak jak piszesz, wydawnictwa dają książki recenzentom i czekają na tekst do wrzucenia, pytanie tylko czy to etyczna praktyka. To tak jak w branży PR-owej, np. magazyn motoryzacyjny wypożycza dziennikarzowi na testy najnowsze Ferrari i czeka na jego recenzje. Dziennikarz przez pół roku jeździ za free wypasioną furą i wiadomo, że łatwiej jest wtedy przymknąć na pewne sprawy oko i niektóre niewygodne kwestie pominąć. Oczywiście książki to nie Ferrari, no ale jednak jeśli wydawnictwo przysyła Ci książkę, to ani w ich ani w Twoim interesie nie jest pisanie brzydkich rzeczy na temat tej książki. Bo następnej po prostu nie dostaniesz. Nie mówię, że to jest reguła, ale jednak takie praktyki mogą prowokować takie sytuacje.
      Ale dość o Ambasadorkach, suma sumarum książka jest do bani i jest to subiektywna ocena:)

      aha i dzięki za pierwszy komentarz w historii naszego młodego bloga;)

      VN:F [1.9.22_1171]
      Rating: 0.0/5 (0 votes cast)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *